Zabrze Biskupice - wspomnienia harcerstwo

Dzielnice Zabrza

Nie pamiętam już, jak to się zaczęło. Pewnie ogłoszono w szkole zapisy do drużyny harcerskiej z perspektywą rychłego wyjazdu na wakacyjny obóz. Pamiętam tylko, że mama kompletowała mi wyprawkę, przerabiając kupiony mundurek, obrębiając chustę i przyszywając co tam należało. To mama zresztą później haftowała dla mnie na krążkach z kolorowego filcu symbole zdobytych sprawności. Póki co nie można było takiej galanterii kupić na przykład w Składnicy Harcerskiej.

Tata nauczył wojskowego rolowania koca i przypinania go do tornistra i udzielił mnóstwo rad, po których oczywiście - wraz z przekroczeniem progu - w mojej pamięci nie został ani ślad. To trwało krótko. W roku 1957 nieco w kraju popuściło i zaczęło odrastać harcerstwo w swojej pioniersko-romantycznej postaci. Wprawdzie szybko osiodłano ten nurt, ale póki co wychynęli starzy harcerze, wróciła symbolika: lilijki, krzyże, mundury, piosenki, sprawności i w ogóle - TRADYCJA! Dobry wypróbowany Baden- Powellowski skauting, w pięknej, pachnącej lasem i dymem z ogniska odmianie. Co za ulga po pionierskich czerwonych chustach i modelowym Arteku i Podgrodziu. Patrzyło się na oznaki wysokiego wtajemniczenia: lilijki pozłacane, wieńce, podkładki, sznury. No a rękawy mundurów pokryte rzędami kolorowych kółeczek - symboli sprawności! Patrzyliśmy z zachwytem, podziwem i zazdrością, wierząc cichutko, że uda się też coś z tego osiągnąć.
Ta radość i duma z "Trzech Piór"! Zachwyt kajtków patrzących na starszego druha w mundurze przyozdobionym naszywkowo-plakietkowymi cudami zapierał dech w piersi. Droga do stopni harcerskich wydawała się trudna, ale jedyna i wspaniała.

Góry, Beskid

Góry wszczepione na całe życie, oczywiste, bliskie, zawsze ciekawe, zawsze piękne. Jakim przeżyciem był marsz szlakiem wytyczonym gdzieś po zboczach Leskowca, pomiędzy stanowiskami, gdzie należało wykazać się umiejętnością rozbijania namiotu, rozpalenia ogniska, znajomością przyrody, alfabetu Morse'a, wyznaczeniem kierunku północy i inną wiedzą przydatną leśnym ludziom. Na zawsze zapamiętałem te łąki na zboczach, kamieniste drogi, nastrój wieczoru nad potokiem, zapachy żywicy, dymu z ogniska. Nawet mydło i pasta do zębów miały swój wspaniały zapach, kiedy stojąc na kamieniach w potoku, usiłując nie zamoczyć butów, odprawiało się nakazane mycie.

Nocny alarm

Rzecz niebywała. Trzęsąc się z emocji i z zimna, rozdygotanymi rękami... plecak, koc, buty, sznurowadła, czapka. I jakimś cudem te wszystkie kajtki stanęły na zbiórce w pełnym rynsztunku. W ciągu kwadransa! W zupełnych ciemnościach!
Marsz nocą do wąwozu, w którym ognisko oświetlało kamieniste urwiska. Przyrzeczenie harcerskie. Krzyż harcerski. Niesamowite, prawdziwe wzruszenie i duma. Jeszcze dziś biorę ten krzyż do ręki z szacunkiem. Tak to było dawno.


Warta nocna

Brutalne potrząsanie i latarka w oczy. To zniecierpliwiony i szczęśliwy kolega, który wreszcie doczekał chwili, kiedy może wskoczyć pod koce, wraca co chwilę do namiotu i pogania, a tu właśnie sznurowadło się wymknęło i jest tak strasznie ciemno. Wreszcie obijając boki o żelazne łóżka, można wysunąć się na powietrze, a tu ... zapach świerkowego lasu, gwiaździste niebo i szum strumyka uderzają w zaspane zmysły. Drugi kolega też jakoś się wyczołgał i zaczyna się nuda nocnej warty. Bardzo trudno nie zasnąć przez całe dwie godziny. Oczywiście najpierw któryś przysiadł na chwilę, potem drugi.
Kiedyś kolega tak sobie przysiadł pod drzewem, zasnął i leżał na wznak w harcerskiej czapce z paskiem pod brodą. Pospacerowałem chwilę od namiotu do namiotu, zajrzałem pod namiot, skąd buchnęło zachęcające ciepło. Wróciłem do kolegi, błysnąłem latarką i aż serce zabiło, twarz kolegi wyglądała strasznie! Jakaś niesamowita narośl przecinała jego czoło i policzek. Poświeciłem jeszcze raz ... To salamandra! Było ich mnóstwo w zagajniku po drugiej stronie potoku. Lśniące, tłuste, czarno-żółte potwory pełzały wolno i ociężale w mokrych liściach bukowych, szczególnie po deszczu, którego tego lata nie brakowało. Przyjaciel spał tak głęboko, że nie obudziło go zimne cielsko dotykające twarzy. Zresztą po przebudzeniu nie uwierzył i był przekonany, że zmyśliłem tę salamandrę tylko po to, aby go obudzić. Najtrudniej było doczekać ostatnich piętnastu minut przed zmianą i obudzeniem następnej zmiany.

Zastęp kwatermistrzowski

Grupa silniejszych chłopców wyruszała o kilka dni wcześniej, aby przygotować obóz. Byli to ludzie niezwykle dzielni, ważni, dumni i świadomi swojej bohaterskiej misji. Naprawdę mieli co robić. Brezentowe namioty- hangary, wśród których zdarzały się jeszcze wojskowe amerykańskie, zwinięte jak ogromne krokiety, ciężkie i twarde, jak kamienie odgniatały ramiona niosących je po górę.
Był taki obóz, chyba w Ustroniu Polanie, gdzie nie dojechał samochód ciężarowy i trzeba było wszystko wnieść około 100 m leśną dróżką - wąwozem. Rozbijanie namiotów, wbijanie śledzi w kamienisty grunt. Składane żelazne łóżka, grożące przycięciem palca. Sienniki, wielkie i straszne, wypychane kłującą słomą. No i koronne dzieło - latryna! Dół wykopany w kamienistym gruncie, osłonięty gałęziami świerku i wyposażony w mocne żerdzie ... Trzeba było mieć trochę zaufania do tej konstrukcji. Wykopanie tego dołu to była praca naprawdę ciężka, ale za to doceniana przez wszystkich bez wyjątku. Jeszcze przygotowanie paleniska kuchni, zadaszenia, może jeszcze ławki z nieheblowanej tarcicy, czyli stołówki. Wreszcie zwalała się czereda harcerzyków i harcerek, jeszcze odprasowanych, czyściutkich, pachnących domem, prosto od mam, które zostały machając rękami za odjeżdżającymi autobusami. Mięczaki i dzieciuchy, nie to co my - ogorzali, twardzi mężczyźni. Patrzyliśmy na nich z wyższością , łowiąc ukradkiem zachwycone spojrzenia nowych obozowiczów i obozowiczek. Trzeba przyznać, że te kilka dni ciężkiej pracy pozostawało w pamięci dając w przyszłości pojęcie o pracy fizycznej. Dla młodzieży robotniczej nie było to nic nowego i istotnego, a już na pewno ciężka praca fizyczna nie miała dla nich w sobie nic romantycznego. Dla ich rodziców była tylko wyczerpującą siły i niszczącą koniecznością, przed którą należy się w miarę możliwości bronić.

Kuchnia

Kuchnia składała się z namiotu gospodarczego, w którym kroiło się chleb, otwierało konserwy, porcjowało kiełbasę i przechowywało zapasy oraz kuchni właściwej, czyli paleniska obłożonego murkiem z cegieł z jakimś zadaszeniem ze starych pałatek. Karmienie setki harcerzy wymagało wsparcia przez siły fachowe. Dzielna Pani Kucharka dyrygowała cierpliwie, ale zdecydowanie dyżurnym zastępem kuchennym.
Obieranie kartofli - pierwszy stopień wtajemniczenia kuchennego. Oczywiście każdy posiadał niezbędny element wyposażenia, jakim była finka, czyli nóż nabyty w Składnicy Harcerskiej - beznadziejnie tępy krótki bagnecik z plastikową rękojeścią, nienadający się do żadnej pracy. Lepiej wychodziło noszenie wody. Bardzo ważne było zbieranie drewna na opał. Beskidzkie lasy bukowe są pełne młodych uschniętych buczków. Wystarczy lekkie pchnięcie i leży. Kilkadziesiąt takich drągów zdobywało się bez trudu w pierwszych dniach, następni musieli wlec drewno z daleka. Leśniczy miał dużo zrozumienia dla harcerzy.
Obozy i kolonie otrzymywały dary z wrogiego ideologicznie Zachodu. W owych czasach docierało do nas mleko w proszku i herbata z liści pomarańczy - rozpuszczalna jak neska. Jeżeli mnie pamięć nie myli, przebłyskiwały gdzieś czasem także mielonki w puszkach. Nieśliśmy taki kociołek pełny pięknego żółciutkiego mleka w proszku. Było takie puszyste i apetyczne, że trudno się było powstrzymać. Zanurzyłem szeroki nóż, zachłannie wrzuciłem w usta mleczny proszek i... uratowałem się wskakując do potoku, chlustając rękami wodę do ust. Proszek natychmiast skutecznie zakleił drogi oddechowe. Straszne to było. Okazało się, że skondensowane mleko na sucho wcale nie jest tak dobre, jak wygląda, a i na mokro też nie najlepsze, jak wiadomo. Zdobywaliśmy doświadczenie i wiedzę kuchenną. Pod koniec gotowania ogromnego garnca makaronu wygotowała się woda i makaron się trochę na dnie przypalił, przesycając swądem spalenizny całą zawartość. Ktoś stwierdził, że w takich przypadkach pomaga przemywanie wodą. Zaniesiono kocioł do potoku i zaczęto przelewać, dolewać, odcedzać, aż coś się wyśliznęło i zaczęły się łowy. Przebieranie popiołu i maku jest podobno niezłą rozrywką, ale chyba dorównuje mu łowienie makaronu między kamieniami w górskim potoku. Na obiad była jednak zupa z makaronem. Wystarczyło. Dyżurni wypełnili przecież garnek makaronem tak, że na wodę nie zostało wiele miejsca. W tym samym potoku innym razem wywalono kocioł kisielu, który zamiast się grzecznie chłodzić obmywany zimną wodą, przechylił się i uwolnił zawartość w pogodnym różowym kolorze. Szmer strumyka ucichł na chwilę zamieniając się w łagodne pomlaskiwanie. Na szczęście strumień szybko wrócił do równowagi, a kisiel znikł w oddali coraz rzadszy i bledszy.
Pewnego razu nasz akordeonista, którego dziwny kaprys skłonił do umycia rąk przed kolacją, nachyliwszy się nad przesmykiem w tamie ułożonej z kamieni wydal okrzyk zachwytu i uchwycił piękny okaz suchej kiełbasy, niczym kłusownik pstrąga. Otóż, tego upalnego dnia, kiełbasa spoczywała w cieniu pod krzakiem, w garncu zanurzonym w wodzie i obciążonym kamieniem. Kamień widocznie był za lekki. Nikt wprawdzie głodny nie chodził, ale porcjowane jedzenie zawsze wywołuje pożądanie kromki bliźniego swego oraz innego żarcia, które jego jest. Akordeoniście wydarto kiełbasę i zwrócono w całości do kuchni. Warunki kuchenno-stołówkowe były bardzo prymitywne i chyba niedopuszczalne przez dzisiejsze sanepidy. Na pewno jednak jedzenie było świeże i czyste. Do stołówki, czyli kilku ław z desek, przynoszono kotły, towarzystwo ustawiało się z menażkami w kolejce, każdy dostawał swoją porcję z kotła. Produkowano w owych czasach "niezbędniki", czyli aluminiowe składaki widelca i prawie płaskiej łyżki. Trudno było zaczerpnąć i donieść do ust odrobinę zupy lub wbić aluminiowy widelec w ugotowanego kartofla, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Mycie menażek to było zajęcie ponure. Zimna woda w strumieniu, piasek, kawałki darni. Co gorsza, druh zastępowy sprawdzał nie tylko czystość menażek, ale rąk i paznokci.
Pamiętnym wydarzeniem było pojawienie się dwóch wspaniałych prawdziwków, które w środku obozu wyrosły pod skrzydłem namiotu. Oglądaliśmy je codziennie, zrobiliśmy płotek z patyczków. Emocje rosły, kto będzie pierwszy? My, czy ślimaki i inne żarłoczne robactwo? Wreszcie dłużej nie mogliśmy czekać, grzybki były już naprawdę pokaźne. Jeden z kolegów gotujący czasem w domu dla młodszego rodzeństwa, wiedział co potrzeba, aby ugotować zupę. Dostaliśmy z kuchni wszystko co potrzebne, a nawet więcej i w emaliowanym kociołku na specjalnym ognisku została wykonana zupa nad zupami! Chyba naprawdę była dobra; zjedliśmy ją we czwórkę i byliśmy zachwyceni. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że organizacja takiego obozu wymagała przygotowania programu, określenia celu. To wszystko w zasadzie miało być dla nas być letnią przygodą, wypoczynkiem, ale przecież w harcerstwie chodziło o coś jeszcze: o wychowanie, o wyrobienie poglądów, określenie kryteriów. To nie letnie kolonie, gdzie wszystko się ogranicza do marszu na plażę, jedzenia, ciszy poobiedniej i ewentualnie nauki piosenek w deszcz. Byliśmy szkoleni wytrwale w wiązaniu węzłów, rozpoznawaniu drzew, topografii, z pierwszej pomocy. Życie obozowe uczyło posługiwania się narzędziami, od kilofa i łopaty do igły z nitką. Uczyliśmy się także zauważać piękno. Nie wiedzieliśmy jeszcze o tym. Patrząc na porannej warcie na szczyty świerków, w których jeszcze wisiała mgła, na potoczek, którego pracowity bulgot towarzyszył nam w dzień i w nocy, na łąki beskidzkie, w których budziły się świerszcze, nie wdzieliśmy, że w takich chwilach, nie odczuwając większych wzruszeń, zostajemy zaszczepieni tym wspomnieniem, tą urodą świata już na zawsze. Stając na szczycie Czantorii, Stożka, Leskowca, Turbacza, zgrzanych i zmęczonych nareszcie ogarniał chłodny powiew, a dookoła po horyzont otwierał się obraz gór, zalesionych zboczy. Mieliśmy mnóstwo spraw ważniejszych od podziwiania widoków, trzeba było koniecznie napić się wody, trzeba było rzucać szyszkami i w ogóle mnóstwo spraw i tylko może czasem ktoś zauważył "fajny stąd widok, no nie?" albo "ciekawe, jak się nazywa tamta góra, czy to już Czechy?". Tymczasem te obrazy wszywały się niepostrzeżenie w dusze, aby wiele razy wracać, aby tęsknić, aby po prostu to kochać i być dumnym z ich piękna.
No i kadra miała trochę luzu. Szczególnie taka kadra nie kadra, trochę starsi harcerze, obozowe wygi. Niektórzy pracowici jak bobry, wznosili "bramy do lasu", maszty flagowe z bocianim gniazdem, totemy indiańskie, artystyczne kompozycje korzeni i pni wiatrołomów i różne płotki, rabatki i ozdóbki. Trzeba przyznać, że był to także istotny element budzący i rozwijający plastyczne talenty.

Konstrukcje obozowe

Od pierwszych dni trwała gorączkowa budowa. Poza drobną galanterią, powstawały konstrukcje poważniejsze. Powodem do wyniosłej dumy był maszt flagowy wyposażony w gniazdo bocianie lub pomost, po którym wchodziło się po drabince. Punkt centralny placu apelowego i obozu. Zazwyczaj był to jednak tylko maszt, niższy lub wyższy, zależnie od tego, co się dostało od leśniczego, czy gospodarza. Przedmiotem szczególnej dumy budowniczych był mostek brzozowy wykonany chyba w Targanicy. Był potrzebny. Nosiło się przez niego kotły z kuchni.

Podchody

Początkowa idea gry terenowej, polegająca na podkradaniu się do obcego obozu w celu zdobycia umownego trofeum, którym był proporzec lub flaga, została mocno zniekształcona w kierunku praktyk o bardzo wątpliwym efekcie dydaktycznym. Były to nocne złodziejskie wyprawy. Przezwyciężając strach przed ciemnymi czeluściami lasu, zanurzaliśmy się w najbardziej mroczne zakamarki. Szybko można było nauczyć się, że sztuka polega na tym, aby widzieć nie będąc widzianym. Zamiana miejsc ze straszonego na straszącego nie była zupełnie łatwa, ale jak się już znalazło sposób, to przekradanie się nocnymi ścieżkami w księżycowe noce było nawet przyjemne. Trochę to było niebezpieczne, bo chodzenie po kamienistych zboczach, czasem w zupełnej ciemności, nie jest na dłuższym dystansie możliwe. Pozwalało to zrozumieć, jaką ochroną dla człowieka może być las. Zwały gałęzi jeżyn pokryte wysoką zwiędłą trawą są zaporą nie gorszą od zwojów koncertyny.
Pamiętny wyczyn to dotarcie do serca obozu, którym był maszt ze spuszczoną na noc flagą strzeżoną przez wartownika. Noc była stosunkowo jasna i każda postać na ścieżce prowadzącej przez łąkę była wyraźnie widoczna. Aby się zbliżyć, można było wykorzystać jeszcze trwający po capstrzyku ruch wokół obozu. Gdzieś była odprawa kadry i jeszcze krzątał się zastęp wartowniczy. Odległość nie zachęcała do pełzania w trawie, a nadto należało się liczyć z tym, że po zbiórce kadry zaczną się rozchodzić do innych pod obozów i ktoś zauważy leżącą w trawie postać. No właśnie, postać. Przyjęta taktyka polegała na tym, aby wyglądać nietypowo, zniknąć, nie przybierać kształtów sylwetki ludzkiej. Nasunąłem bluzę dresu na głowę, aby zniekształcić sylwetkę, kucnąłem na łące w pozie "jako od wichru krzew połamany" i kombinuję co tu dalej. W tym momencie błysnęło światło z odrzuconej klapy wejściowej namiotu-świetlicy, dwóch dzielnych drużynowych ruszyło szumiąc narzuconymi na ramiona pałatkami do swojego obozu ścieżką, która biegła nie dalej jak pięć metrów od miejsca, w którym udawałem krzaczek. Za późno! Postanowiłem się nie ruszać. Szli błyskając od czasu do czasu latarką, rozprawiając o czymś półgłosem. Starałem się z całych sił być pieńkiem z korzonkami albo pogniecionym krzaczkiem, w każdym razie ciemną kupą czegoś na otwartej łące - byle nie sobą. No i pełny sukces! Przeszli obok. Uznałem to za mistrzowski numer, chociaż sądzę, że nie zostałem wykryty dlatego, że byli jeszcze oślepieni światłem świec w namiocie, no i używali latarek do świecenia pod nogi.

Trzy Pióra

Przeżycie pełnej doby w lesie jako nieuchwytny "duch puszczy", było jedną z trzech prób, które musiał przetrwać kandydat do Trzech Piór - "sprawności" harcerskiej, o największym chyba wówczas dla nas znaczeniu. W trakcie takiej właśnie próby wyszedłem z obozu, ale wiedząc, że będę poszukiwany, wróciłem na skraj obozu i ze zbocza pokrytego rzadkim bukowym laskiem widziałem wyruszające na poszukiwania zastępy, jak na dłoni. Przegoniono wszystkich po głównych leśnych ścieżkach i drogach wokół obozu. Dzieciarnia poszła spać, natomiast kilku kadrowiczów tropicieli postanowiło poszukać "piórowców" na serio. Próbę zaliczało trzech harcerzy. Jeden wpadł na samym początku przy próbie milczenia. Wszystko szło dobrze dopóki nie rozwarł dzioba przy odśpiewaniu hymnu na apelu porannym. Zostało dwóch. Próba całodziennego postu, która teoretycznie dopuszczała pożywianie się owocami lasu też nie była łatwa. Pamiętam, na obiad były młode kartofelki i mielone klopsiki. Wprawdzie nie lubię mielonych klopsów, ale tamte pachniały wspaniale. Ten sosik, ten koperek! Dla dorastających chłopców to była naprawdę trudna próba. Tym bardziej że dla pogłębienia tortur, koledzy oczywiście zachwalali i podsuwali pod nos różne dobre rzeczy. Wczołgałem się w gęsty świerkowy młodniak. Gęstwina zielona z pozoru, kryje wewnątrz zbitą plątaninę brązowych, suchych, kłujących i sprężystych gałązek i tylko przy ziemi, grubo zaścielonej igliwiem można znaleźć tunele, często będące ścieżkami lisów, dzików i saren. W tym gąszczu panuje głucha cisza i jest ciepło i duszno. Przespałem się i zdrętwiały od leżenia na ziemi, wyścielonej igliwiem, które po chwili leżenia wykazuje twardość betonu, polazłem cicho i powoli skrajem lasu w dół w stronę obozu. Dowiedziałem się potem, że kolega który razem ze mną uczestniczył w tej próbie, został znaleziony słodko śpiący na skraju kamienistej drogi prowadzącej przez leśną polanę do obozu. Coś mu się w ciemnościach pokręciło i uznał chyba, że znalazł jakiś wykrot, w którym może bezpiecznie się zdrzemnąć. Byłem okropnie głodny. Próbę głodówki miałem za sobą, więc teraz można było zjeść, tyle że kawałek chleba z kiełbasą zabrany jako suchy prowiant dawno przestał istnieć. Postanowiłem zakraść się do namiotu, gdzie w chlebaku przy łóżku miałem jakieś zapasy. Spało nas kilku w hangarze świetlicowym, którego część była wydzielona drewnianą konstrukcją. Namiot przylegał do urwistego brzegu strumyka obrośniętego krzakami. Podpełzłem pod krzakami do namiotu, wyciągnąłem się płasko i czekałem nasłuchując, czy nie wpadnę w zasadzkę. Szurnąłem wreszcie pod burtą namiotu, wygrzebałem jakieś słodycze, ściągnąłem z łóżka koc i resztę nocy spędziłem cicho w świetlicy, aby rano w pełni chwały zjawić się na apelu. Opowiadania po zakończonej próbie o swoich przygodach i wyczynach, odwadze i sprycie przypominały z pewnością przechwałki i tańce ludożerców. Brakowało tylko bębnów i grzechotek. Pamiętam przechwałki kolegi, który wyprawił się po flagę do pobliskiego obozu. Zdobycz taka była wykupywana po targach w zamian za dyżur w kuchni, obieranie ziemniaków lub coś w tym rodzaju. Kolega przechwalał się, że zamiast bawić się w podchody, czołgać się, ukrywać, wyszedł spomiędzy namiotów w mundurze jak należy, podszedł do kajtka na warcie i "czuwaj druhu" - mówi - "pożyczcie na chwilę finki". Mały wartownik z paskiem pod brodą śpiesznie podał swój nożyk starszemu druhowi. "Co on taki tępy", strofował druh osłupiałego właściciela, piłując finką linkę flagową. Zwrócił własność wartownikowi i składając flagę rzucił na odchodnym: "a teraz druhu, kiedy dam wam znak, zaczniecie gwizdać na alarm". I poszedł sobie pozostawiając małą fujarę świecącą latarką w cyferblat zegarka pożyczonego na wartę. Innym razem zawiązała się większa wyprawa do odległego obozu. Okazało się jednak, że maszt flagowy jest doskonale strzeżony. Jeden wartownik nie oddalał się od masztu, drugi wytrwale patrolował obóz. Zgraja podchodowiczów leżała w rowie i nie było wiadomo, co dalej. Ktoś rzucił, że w takim razie wracamy, ale zjemy im coś z namiotu gospodarczego. W gospodarczym była podsuszana kiełbasa. Każdy dostał po kawałku. Na koniec ktoś zauważył trąbkę sygnałową i postanowił zatrąbić sygnał alarmowy, co niestety zrobił. Niestety, bo był to raczej brzydki numer. Dzieciuchy zostały pobudzone i przerażone, kadra się nieco wściekła i słusznie. Uspokojono jakoś sytuację. Dzieci wróciły pod koce. Kierownictwo napadniętego obozu przyjęło nas czym chata bogata, a że bogata była właśnie w maślankę - wytoczono całą bańkę. Raczyli się wszyscy, bo co zdobyczne, to dobre. Wracaliśmy bardzo rozciągniętą grupą. W maślance była zaklęta moc piekielna, która nie pozwoliła przejść więcej, jak dziesięć kroków z zapiętymi spodniami. Zemsta napadniętego obozu była skuteczna i pamiętna, chociaż chyba niezamierzona. Te dzikie zabawy w podchody zostały ostro ukrócone przez komendanta zgrupowania, jeżeli się nie mylę to druha Martiniego. Bardzo słusznie. To była raczej złodziejska szkoła bez jakichkolwiek walorów wychowawczych, a nie zorganizowana gra harcerska.

Trąbienie na alarm

Też niezłe. Pamiętam jak z jakichś tam, niewątpliwie ważnych, powodów druh Moczygemba wziął w ręce fanfarę, stanął dumnie na pagórku obok bramy i zadął bardzo głośno. Podeszliśmy do niego z wolna i w skupieniu, jak Smerfy do swojego Papy, usiłując dociec, o co mu chodzi. Wreszcie odjął instrument i wrzasnął "no co tak stoicie? Nie słyszycie, że alarm? Zbiórka w szeregu, zastępami!". Aha! Te ryki, piski i postękiwania to był sygnał alarmu. Mogliśmy się domyśleć, ale był to koncert tak niezwykły, że nawet jeżeli ktoś coś podejrzewał, to wolał się upewnić wsłuchując się z uwagą, wpatrzony w nadęte oblicze druha Moczygemby.

Obozowa orkiestra

Akordeon, gitara, werbel. Bonifacy, Marian, Zbyszek. Akordeonista poczynał sobie bardzo dzielnie, mimo że był eksploatowany czasem ponad swoje wątłe siły. Gitarzysta, zawsze pogodny, wesoły - mój szkolny przyjaciel - miał raczej podejście dosyć beztroskie do posiadanego instrumentu, ale brzdąkał rytmicznie nie budząc sprzeciwu słuchaczy. Chudy, drobny Zbyszek miał ambicje perkusisty i bębnił wytrwale na werblu, kopany niemiłosiernie przez dwóch pozostałych, jeżeli zbyt długo upierał się przy swoim rytmie. Zespół przygrywał okolicznościowo, szczególnie w czasie ogniskowych śpiewów. Specjalną pozycję wśród artystów zajmował drużynowy Apaczów. Pamiętam, że nosili jakieś przedziwne chusty, chyba czarne z żółtymi frędzlami i mieli się za elitę. Piotrek, który im przewodził, wyrastał w przekonaniu o swoich zdolnościach wokalnych. Nie wiem jak na to wpadł, bo beczał, jak głodny merynos. Doprowadziło go to jednak, jeżeli się nie mylę, do nagrody na festiwalu... piosenki radzieckiej. No tak. W związku z rocznicą bitwy pod Grunwaldem wyczyniano w całym kraju różne propagandowo-artystyczne hece. Jakieś tego powiewy dotarły i do obozu w Ustroniu Polanie. Druh Tadeusz Pałka, komendant obozu i wielki mistyfikator, organizował show plenerowy nieomal na miarę Krzyżaków Forda. Próby prowadził brat Jacka N., naszego kolegi z obozu. Było to bardzo marne widowisko, nie przystające do niczego i niewiele wspomnień pozostawiło. W "Głosie Zabrza" ukazało się jednak, co trzeba. Na tym obozie zaprzyjaźniliśmy się z kilkoma Słowakami. W czasie wyprawy na Czantorię, w czeskim schronisku na szczycie, niektórzy kupowali w czeskim schronisku oranżadę i aluminiowe medale-breloczki z wytłoczonym wizerunkiem schroniska. Oranżada była brązowa, bardzo inna od naszej i oczywiście budziła zachwyt i wielkie pożądanie. Młodzi Słowacy, (chyba Słowacy, bo do Czechów to mniej podobne) zafundowali ileś tam oranżad, szczególnie naszym koleżankom i postanowili odprowadzić nas do obozu po polskiej stronie. Odprowadzili, a nawet przenocowali w naszym namiocie, jedli w naszej kuchni i uczyli nas śpiewać swoje piosenki. Obu stronom strasznie się to podobało. Ciekawe, bo chyba trochę ryzykowali z tym przekraczaniem granicy, a może były to trochę inne czasy. Tak im się podobało, że obiecali wrócić i wrócili. Jeden, który nie dostał urlopu , przeciął sobie dłoń, by dostać zwolnienie lekarskie. Na zawsze pozostał mi szacunek i podziw dla Czechów i Słowaków za umiejętność zabawy przy własnej narodowej muzyce, za znajomość pięknych starych piosenek. A przecież byli to młodzi robotnicy, tacy, jakich w Polsce można było spotkać pod budką z piwem i na meczu piłkarskim, a po których na pewno nie można spodziewać się było, że zatańczą krakowiaka lub zaśpiewają np. coś z "Mazowsza"

Pogoday

Lato było tego roku niezwykle deszczowe. Lipiec pobił wieloletnie rekordy. W namiotach było wilgotno. Kajtki przemoczyły wszystkie suche buty i skarpety. Wydawało się, że zwłaszcza najmłodsi będą mieli dosyć harcerstwa i obozów na zawsze. Wysłano mnie po jakieś zakupy do miasta w towarzystwie dwóch zielonych zupełnie chłopaczków, dla których ja, niewiele starszy, byłem szarżą. Trochę mi to imponowało, że zwracają się do mnie z takim szacunkiem. Idąc zapytałem, czy bardzo im się nudzi w taką deszczową pogodę, przecież tylko jakieś gry i zabawy w namiocie świetlicowym, a niewiele okazji do zabaw na wolnym powietrzu. I tu wysłuchałem płomiennych zachwytów, że właśnie jest wspaniale, że pod namiotami, że burze i pioruny, że było w nocy strasznie, że oni są gotowi moknąć i to nic, że woda im kapie do kompotu, bo oni są bohatersko dzielni, a życie na zwykłych koloniach jest beznadziejnie nudne w porównaniu z obozem i w przyszłym roku znowu... Uff, to była satysfakcja. Sądzę, że dla takich satysfakcji pracują niektórzy nauczyciele, wychowawcy, czy dowódcy.

Ostatki

Coraz gęściej robiło się wokół od różnych działaczy. Zaczęli się pojawiać nowi harcerze i to od razu z odpowiednio udekorowanymi mundurami. Nauczyciele, wycofani z obiegu "k-owcy", jakieś postacie z orbity ZMP, którym nie wiadomo, kto i nie wiadomo kiedy dał prawo do noszenia krzyża harcerskiego, nadał stopnie i zaszczyty. Oburzało nas i dziwiło, że druh przychodzi na zbiórkę z petem w zębach, a w ogóle jest cham i nieświadome zasad bydlę. Ja się staram, aby zasłużyć na stopień harcerski, a on, jeden z drugim dostaje gotowe i nawet nie wie, co dostał. W ten sposób błyskawicznie zdewaluowano niektóre z harcerskich wartości. Krzyż harcerski, dla nas symbol wszystkiego tego, czego symbolem miał być, można teraz kupić jak spinkę do włosów, a przecież był czas, że krzyże harcerskie były produkowane przez Mennicę Państwową i miały swoje numery. Rozpoczął się także pochód technologii. Pralki, lodówki, telewizory na obozach harcerskich. No ostatecznie, dlaczego nie? Przecież to zasadnicze ułatwienie. Zamiast trzymać kiełbasy w potoku, teraz o ile rozsądniej - w lodówce. Dlaczego obóz pod namiotami, a nie np. w jakimś zwolnionym na lato internacie lub szkole? I tak romantykę diabli wzięli. Można by długo dyskutować, gdzie są granice pomiędzy "szkołą przeżycia", poligonem wojskowym, kolonią dziecięcą. Są różne i skrajne poglądy. Istnieją i dziś drużyny harcerskie, które starają się utrzymać model oparty na najściślejszym kontakcie z przyrodą i racjonalnej samowystarczalności. Tak się da i warto. Trzeba tylko rozumieć, po co. Niestety tych rozumiejących mało i ciągle ubywa. Podchody ideologiczne też zresztą trwają nadal. Kiedyś harcerstwo profilowano politycznie w imię socjalizmu, dziś przegina się z wpajaniem wartości chrześcijańskich. I jedno, i drugie było i jest harcerstwu niepotrzebne. Niepotrzebna jest żadna inna idea przewodnia, jak skauting. Siła tej doktryny jest wystarczająca dla kształtowania młodych umysłów i nie należy dodawać maggi do mlecznej zupy. Tak wydawałoby się krótko, zaledwie miesiąc spędzony na obozie harcerskim, a ładunek wrażeń, doświadczeń, wiedzy na całe życie. Czy to nasi wychowawcy z tamtych lat byli tacy mądrzy? Nie, to były czasy, w których budżet ludzkiego czasu i uczuć był dzielony inaczej. Dziś w czasach potopu chciwości, prowizorki, agresywnej głupoty, w szumie głupich i niepotrzebnych informacji i uzależnienia od elektroniki, bezpośredni kontakt z przyrodą ma wielkie znaczenie.

Obóz w Targanicach, 1957 rok. Tam powyżej była latryna.
Pewnej nocy przyszła ulewa, latrynę zalało i spłynęła
użyźniając las, łąkę i nasze namioty.

Targanice 1957 r. Ten z kijem to druch Hajduk

Ładna była. Napluła mi kiedyś do menażki z kompotem. Jak twierdzili
starsi - to podobno oznaczało duże zainteresowanie moja osobą. Ten
z prawej to druh Moczygemba.

Kowboje, Grunwald, harcerze... taka zupa. To Głos Zabrza.

Ple, ple, ple

Zapachniało propagandą.

I nie tylko...

Szczyt osiągnięć konstrukcji obozowych.
A poza tym to mogło być dobre zdjęcie...
ta ściana świerków...

Obiad

Otwarcie obozu. Tyczka z żywicznego świerczka. Piłka do metalu nieco tępa.

Piłuje Aleksander Martini, trzymają druhowie Gozdalik i Hajduk.

Honorarium ? W pudełku - czekoladki.

Komendant Martini piłuje nadal, tym razem nie drzewo a ideologię
zapewne. Pomocnicy pochowali ręce, czyżby piła się wymknęła ?
Obok orkiestra. Werblista nieco zesztywniał.

To wygląda na zbiórkę do mycia nóg.

Kuchnia bardzo polowa. Dziś by to pewnie nie przeszło. To tu łowiliśmy makaron który wymknął się z kotła, to tu ucichł nagle szum potoku zalanego kisielem, i to tu okazało się że kiełbasa potrafi szybko pływać.

Krokodyl. Ozdóbka taka. Były także totemy indiańskie. Koziołki, różowy zakręcony ogonek z korzenia do którego dorobiono świnię naturalnej wielkości itp. rękodzieła.

Wyniki poszukiwania konwencji łączącej wojów grunwaldzkich
z kulturą Indian północnoamerykańskich

Ten sam. Leży w szufladzie od 1958 roku, to już blisko pół wieku.

Jak widać sprawiedliwości zawsze mogły być różne, tu np. "sprawiedliwość społeczna" a teraz "prawo i sprawiedliwość" - obie tyle samo warte



Dziś to brzmi inaczej."Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłuszną/posłusznym Prawu Harcerskiemu". Hmm... Wrócił tekst przedwojenny. Ta "służba Bogu" wtedy była wtedy w miarę naturalnym zwrotem, dziś jest niestety deklaracją polityczną.

Nigdy nie oddałem tej książeczki właścicielowi

KONIEC

autor-KK
Imię i nazwisko autora tekstu, znane jest twórcom strony


Szukaj

Menu

Losowe zdjęcie

Dobrze wiedzieć

Losowe zdjęcie