Zabrze Biskupice - wspomnienia

Dzielnice Zabrza

Droga łącząca Zabrze z Bytomiem biegnie równolegle do rzeki Bytomki. O Bytomce trochę niepewnie mówi się "rzeka", bo płynąca w niej ciecz budzi wątpliwości swoim zapachem i kolorem. Ale jeszcze stosunkowo niedawno żyli ludzie, którzy widzieli w Bytomce żywe ryby.

Obok drogi, pomiędzy Zabrzem a Biskupicami, wznosiły się ogromne hałdy wypełniające powietrze swądem tlących się łupków. Jadąc tramwajem, wysoko na szczycie hałdy, można było zobaczyć wózki kopalniane wysypujące swoją zawartość na strome zbocza i krzątające się małe postacie zbieraczy węgla.

Droga brukowana dużą granitową kostką, nieprawdopodobnie śliską w zimie, tory tramwajowe i rzeka Bytomka biegły zgodnie obok siebie, mijając nadbrzeżne chaszcze i trawiaste pagórki zwane "Zaborskimi Górami", dziś pokryte gęstym lasem brzozowym. Nazwa ta zawsze śmieszyła moich rodziców, ale dla dzieci były to góry i już. W piaszczystych skarpach zrytych okopami znajdowaliśmy czasem pociski karabinowe, zgniecione łuski, a nawet niewypały.

Tu w latach pięćdziesiątych organizowano międzynarodowe zawody motocrossowe - wielkie wydarzenie dla całej smarkaterii, która pędziła na swoich rowerowych gratach straszliwie warczących i zawodzących, niczym silniki krosowych maszyn. Niestety, z biegiem lat teren zamieniono na wysypiska śmieci, potem zalesiono i, jeżeli się nie mylę, tak już zostało do dziś. Nieliczni pamiętają, że ta bujna zieleń rośnie na potężnych zwałach śmieci, szkła, plastiku, żużla i różnych odpadów komunalnych.

Na wzgórku zaczynały się Biskupice. Z prawej knajpa i trzy sklepy. Knajpa zawsze pełna dymu i smrodu piwa. Nic oryginalnego, ale tam właśnie pobiegłem pewnego wieczora przed maturą po dwa papierosy Sport, który to fakt zaliczam jako początek nałogu.

Obok sklep spożywczy. Stało się w kolejce, a po drugiej stronie lady dwie panie ważyły, podawały, sumowały na papierze pakunkowym, dosypywały do torebek szufelkami sól, cukier i kasze, łowiły ogórki, nalewały mleko i śmietanę do podawanych im blaszanych baniek z pokrywką, zwijały błyskawicznie papierowe rożki-torebki. Bez plastikowych woreczków, kas fiskalnych. Pomysł samoobsługi zrodził się znacznie później i był wstrząsającą innowacją.

Koksownia Jadwiga, kopalnia Pstrowski

Tu był pierwszy przystanek tramwajowy linii numer 5. Początkowo w każdym wagonie był konduktor lub konduktorka, która potrafiła się przedzierać przez zapchany tramwaj, aby sprzedać bilet, zrobić w nim dziurkę specjalnymi kleszczami i wydać resztę ze skórzanej torebki z okuciami, którą później zastąpiła maszynka z drobnymi monetami wisząca na piersi. Wzdłuż wagonu, pod dachem wisiał rzemień, którym konduktor szarpał dzwonek na jego końcu dając sygnał do odjazdu. Z dachu, na skórzanych zaczepach zwisały uchwyty z giętej sklejki o kształcie rakiety tenisowej. Motorniczy i konduktor pracowali w mundurach tramwajarskich, w czapkach z okutym daszkiem. Sterowanie tym pojazdem odbywało się za pomocą dwóch korb. Szybkość tramwaju regulowała korba połączona z opornicą, druga korba natomiast stanowiła hamulec. Jeździe towarzyszył głośny terkot zapadek przy zamaszystym kręceniu korbami i podzwanianie. Pod nogą motorniczy miał grzybek, czyli przycisk połączony dźwignią z dzwonem, w który walił obcasem - "dzyń-dzyń" przed odjazdem i ogólnie na postrach. Drzwi przesuwne, w lecie nigdy nie zamykane, poręcze i niski stopień, na którym należało jechać niezależnie od tego, ile miejsca było w tramwaju - takie demonstracyjne zamiłowanie do świeżego powietrza. Poza tym w tramwaju wolno było palić. Początkowo wszędzie, potem tylko w ostatnim wagonie. W zimie trudno było wytrzymać w zadymionym pojeździe.

Co rano na przystanku przy ul. Chrobrego wsiadał łysy facet z niedopałkiem cygara. Pasażerowie, zawsze ci sami, górnicy jadący na pierwszą zmianę do kopalni Pstrowski witali go wrogim pomrukiem, a bardziej oddaleni w tłumie, śmiechem i epitetami. Facet nic sobie z tego nie robił, odpalał cygaro i zatruwał wszystko dookoła tak straszliwym smrodem, jaki tylko cygaro marki Ligia wydać z siebie potrafiło. Nie było mocnych na faceta i jego cygaro.

Konstrukcja tramwaju, przesuwne drzwi i dostępny stopień sprzyjały popisom akrobatycznym. Wskakiwanie i wyskakiwanie w biegu było sportem powszechnie uprawianym. Liczba uciętych kończyn i wypadków śmiertelnych była zapewne spora. Szyk i elegancja polegała na nonszalanckim opuszczeniu wagonu na zakręcie w celu zaoszczędzenia kilkudziesięciu kroków dzielących punkt desantu od przystanku tramwajowego.

Dalej po lewej stronie ulicy była szkoła specjalna, a za nią w głębi moja szkoła podstawowa. Wspaniały budynek. Obok ratusz - administracja dzielnicy, w nim biblioteka, przychodnia, przed którą jakoś nie było tłoku, komisariat Milicji Obywatelskiej. Dalej, tuż obok cmentarza, kościół, a po drugiej stronie ulicy "fara", czyli domostwo proboszcza, klasztor żeński i niewielki folwark. W klasztorze mieszkała siostra zakonna, która w rozłożystym kornecie przyjeżdżała na rowerze i dawała zastrzyki na zlecenie naszego powszechnie cenionego, choć uzależnionego od alkoholu doktora Kwiecińskiego. Kiedyś wieczorem czekając na tramwaj przed betonową zaśmieconą norą pełniącą funkcję przestronnej poczekalni, usłyszałem z jej wnętrza bulgot, mlaskanie i ciężki sapiący oddech. To nasz doktor przerwał obchód na chwilę, aby wchłonąć ćwiartkę. Ale ten lekarz do późnego wieczora odwiedzał chorych pieszo, kołysząc się i powłócząc nogami, w rozpiętym płaszczu z rękoma założonymi do tyłu, w których dyndała lekarska torba. Ciężko sapiąc przetaczał się niestrudzenie po całej dzielnicy. Opukiwał klatki piersiowe grubymi obrzmiałymi palcami, z wyświechtanej skórzanej torby wyciągał stetoskop, receptariusz i pieczątki. Czynił szamańskie sztuczki, które miały uzdrowicielską moc, a zapatrzone w jego czynności dzieci leżały w łóżkach cichutko, przerażone, czy Pan Doktor nie każe dawać zastrzyków. Kazał, o zgrozo!

To tu w klasztorze mieszkała siostra zakonna dająca mi zastrzyki.

Do domu wkraczała energicznym krokiem z szumem kornetu siostra zakonna, błyskawicznie rozkładała błyszczące blaszane pudełka, pyk... to ułamana fiolka, silne potarcie pośladka i bęc...! I uff, po wszystkim na dziś.

Moja szkoła podstawowa. Za tymi najbliższymi drzwiami była kiedyś pierwsza harcówka.

Niemiecka architektura tamtych lat była solidna, funkcjonalna i w tych granicach - efektowna. Nie zgłębiłem tajemnicy, dlaczego betonowa szosa biegnąca od Berlina do Gliwic mogła służyć od lat 30. do początku XXI wieku, dlaczego stolarka drzwiowa i okienna wykonana w tymże okresie funkcjonuje lepiej od tej założonej w zeszłym roku... Materiały lepsze? Cement inny? Glina inna, inna stal? Nie. To budowali ludzie pracujący ze świadomością swej wartości, godni fachowcy pracujący rytmicznie, rozumnie bez zbędnego pośpiechu, starannie. Skupieni na swojej pracy i skromnym życiu.

Pan Klimek, ja i Tata

Rzeczy miały swój porządek, swój czas. Naprawdę, trudno było zaprzeczyć wyższości niemieckiej organizacji i intelektu.

W budynku ratusza mieściła się biblioteka. To była ważna biblioteka, najważniejsza w życiu. Czytałem bardzo dużo i bardzo szybko. Wchłaniałem obrazy. Kilka tomów Doktora Dolittle, Trzej Muszkieterowie, Wyspa Skarbów, Verne, Bajki Leśmiana, Trylogia po raz pierwszy. Szmirowata Rodziewiczówna, Dołęga-Mostowicz. Kiedyś przez pomyłkę pożyczono mi dzieło Petra Aretino (!). Kiedy poprosiłem ponownie o wypożyczenie, aby poczytać kolegom co ciekawsze kawałki o kunszcie renesansowych kurtyzan, wywołałem popłoch wśród pań bibliotekarek i z oburzeniem mi odmówiono. Niestety... Trochę później ukazało się trzytomowe wydanie Winnetou Karola Maya. No, to było dopiero coś! Nie mogłem się oderwać.

Telewizja jeszcze nie przeszkadzała żyć. Po prostu jej nie było. Było Kino "Górnik". Kupiony w kasie paseczek biletu naddzierała pani bileterka, siadało się na drewnianym, niewygodnym fotelu ze sklejki pomalowanej na czarno. Kronika, dodatek, film. Zapala się światło, powoli dosuwamy się do wyjścia, gdzie uderza świeże powietrze, do prawdziwego świata, do domu. Milczący - z kinowym rauszem w głowie.
Filmy były jak na dzisiejsze czasy stosunkowo nędzne technicznie, ale niosły w sobie więcej, niż sterta dzisiejszych amerykańskich kasetowych hitów.

Ruskie filmy wojenne. Pamiętam entuzjazm smarkatej widowni wywoływany szarżą Czapajewa na Białych. Niewiele jeszcze wiedziałem, ale ze zdziwieniem patrzyłem na moich kolegów, którzy darli się z radości, że "nasi" tak celnie strzelają z "pulomiotów". A wśród tych młodych widzów był niejeden, który przyszedł na świat za sprawą takich właśnie sołdatów - wyzwolicieli.

Szał widowni wywoływała słynna komedia "Świat się śmieje", po dziś dzień powtarzana czasem w telewizji. Słusznie. Pierwsze westerny, jakie pojawiły się w zabrskim kinie "Marzenie" były taką sensacją i rarytasem, że trzeba było wytrwale czekać w tłoku godzinami przed kasą, a raczej na ulicy przed kinem, bo gdzieś tam daleko zaczynał się gęstniejący warkocz czekających na otwarcie kas. To było przeżycie, ten kolor, ta muzyka!

Trochę dalej była cukiernia, do której byłem wysyłany w niedzielę rano. Pachniało czekoladą i mieloną kawą. Dalej był sklep drogeryjny Pana Hajduka. Pachniało pokostem, pastą do butów. Stały beczki, wisiały powrozy i łańcuchy. W tym rejonie także była lodziarnia, mówiło się o niej "u Giloka", i kolejna knajpa. Obok okrągły budyneczek miejskiego szaletu. Taki solidny, niemiecki. Drobne kolorowe szybki witraży w drzwiach. Oto kolejny znak egzotycznej kultury - po prostu porządny i czysty (niegdyś ) szalet.

Oto kolejny znak egzotycznej kultury - po prostu porządny i czysty (niegdyś ) szalet. Na krańcach Biskupic mieścił się wielki przemysł. Kopalnia, koksownia - kombinat Borsiga. Osiedle zwane "Boziwerk" od Borsig Werke. Najstarsze osiedle robotnicze na Śląsku. Klasyczne familoki, takie jak genialnie opisane przez Janoscha Janscha w "Cholonku".

Dalej tramwaj przez Bobrek, Szombierki docierał do Bytomia. Fakt istotny, bo od czasu do czasu byłem wywożony przez rodziców do Opery Bytomskiej. Nudziłem się tam setnie. Było duszno, uwertura trwała bez końca. Ale jednak ziarno padało w grunt. Pamiętam jaki dreszcz mnie przeszedł, kiedy kurtyna zerwała się w górę i zaczął się Straszny Dwór. Pamiętam także korpulentną Halkę. Bardzo mnie bawiły gesty aktorów i statystów pijących z pustych pucharów i wykonujących różne scenicznie zamaszyste gesty, symulujących ożywione rozmowy i bezgłośne wybuchy śmiechu - pocieszne to było. Jeszcze przez długie lata w szafie mamy na dnie leżała sterta programów w beżowych okładkach. Zaginęła ta pamiątka, a jakie ciekawe byłyby dziś te obsady: Hiolski, Paprocki, Ładysz.... Nocne powroty "piątką" do Biskupic były takie męczące.

W owych czasach chciało się nam tłuc tramwajem i piechotą, aby dojechać do opery, do kina, czy nawet do cyrku. Były to wydarzenia, które coś zostawiały w pamięci, budowały jakoś człowieka. Dziś samochód, telewizor, telefon komórkowy i internet określają byt jednostki i społeczeństwa, a wszelkie relacje socjalne i kulturalne owijają się wokół tych czterech linii deformujących rzeczywistość, jak zdegenerowana spirala DNA.

Pierwsze mieszkanie jakie pamiętam, to mały domek bliźniak, jakich kilka tworzyło początek ulicy Trębackiej. Wchodziło się z wciętej pomiędzy domki, prostokątnej zatoki ogrodzonej płotem z drewnianych sztachet. Po lewej była furtka do posesji Pana Klimka, po prawej- do nas. Nie wiem, jaki był zamysł architekta, ale przypuszczam, że były to domki zbudowane dla wykwalifikowanych robotników kombinatu Borsiga. Takie trochę wiejskie, trochę miejskie. Kuchnia i niewielki pokoik na parterze, dwa pokoiki na piętrze, wygódka na zewnątrz, ogródek, komórka na węgiel i piwnica. Razem - uboga rudera. Za płotem dróżka, za nią okazały kościół z "barokowymi" złoconymi, ohydnymi figurami świętych stojących na wykuszach przy ścianach, obrzękłych amorków dmących w trąby i innych wynaturzonych złoceń i ornamentów. Przyglądałem się im z obawą i niechęcią. Były takie obce, nieprzyjazne i groźne.

Do pani Klimkowej pędziłem, kiedy tylko mi pozwolono, a często sam się wpraszałem. Byłem częstowany różnymi przysmakami, ale nie było nic lepszego ponad śledzie w majonezie z ziemniakami. Oczywiście majonez był robiony własnoręcznie. Nie istniała jeszcze trucicielka babunia od majonezów Hellmansa. Śledzie były też nadzwyczajne, ponoć takich już dziś nie ma. Razem z pachnącymi ziemniakami były czymś wspaniałym. Dawkowano mi ten przysmak chyba rozsądnie, bo nigdy się nie przejadł, a po wielu latach, kiedy to już na nowym mieszkaniu odwiedziła nas córka pani Klimkowej - Margot - przyniosła specjalnie dla mnie słoik śledzi w majonezie! Po dziś dzień potrafię zamówić namiastkę takiego dania w restauracji ku cichemu zdziwieniu kelnerów. Pan Klimek, Pani Klimkowa, ich córka Margot, jej mąż, Pan Głowacz. Porządni, uczciwi, życzliwi, dobrzy ludzie!

Stary Klimek, drobny, chudy, cichy i zawsze pogodny. Pozwalał mi oglądać wspaniałe ciężkie albumy. Dwa z nich były niemieckimi atlasami fauny. Jedna księga zawierała wklejane, fotograficznie wierne rysunki ssaków, co większe przekładane bibułką, z tekstem drukowanym gotykiem ułożonym w dwie kolumny. Druga księga, z mojego punktu widzenia znacznie mniej ciekawa, zawierała obrazki ptaszków i kilka taktów nut, które miały naśladować trele właściwe widocznemu na obrazku ptaszkowi. Kolorowe owszem, ale dla takiego szkraba trochę nudne. Ptaszek jak ptaszek. Trzecia księga była jeszcze inna. Był to album wydany z okazji olimpiady w Berlinie. Księgę tę wyjmowano rzadko, ostrożnie, bo zawarte w niej liczne fotografie führera były nadal nieco niebezpieczne dla posiadacza. Pamięć o wyczynach "ruskich" była jeszcze świeża, a strach przed UB był powszechny.

Rodzice moich kolegów, to w większości górnicy kopalń Pstrowski, Ludwik, Concordia, Mikulczyce, Rokitnica, które raz z koksownią Jadwiga otaczały horyzont i niezależnie, z której strony wiał wiatr, wypełniały powietrze wizgiem rolek taśmociągów wywożących kamień na hałdy, szumem szybów wentylacyjnych i swądem koksowni.

Latem, przez otwarte okna wychodzące na łany zboża po drugiej stronie ulicy słychać było świergot skowronków, na tle oddalonego akompaniamentu tej przemysłowej orkiestry. Te łany wkrótce zostały zabudowane blokami mieszkalnymi i skończył się sielski widok i zapach.

Czteropiętrowy budynek, w którym mieszkałem wzniósł na skraju miasta gospodarz - prawdziwy zamożny bauer, Pan Mrozek. Nie żaden Herr Frost, a Mrozek! Autentyczny, prawdziwy, stuprocentowy Ślązak, nie Niemiec. Okaz wymarłego już całkowicie gatunku. Pracowity, stateczny, metodyczny, sprawiedliwy. Brzuszek opięty w kamizelkę, na nim dewizka, na głowie czapka z lakierowanym daszkiem, sznurem jedwabnym, haftowanym otokiem. Prawdziwa faja z porcelanowym cybuchem. Gospodyni drobna, zgarbiona, siwa, w kwiecistej kretonowej zapasce, z siatką na włosach. Podwórze zawsze czysto zamiecione. Pompa żeliwna, bruk ułożony we wzory z niebieskawej kamiennej kostki. Zabudowania gospodarcze niewielkie, zwarte, z zewnątrz nie przypominające w niczym wiejskiego gospodarstwa, a w którym żyły jedna czy dwie świnie, a nawet owce. Wszędzie było czysto i schludnie, żadne zapachy nie przeszkadzały lokatorom budynku, którego okna wychodziły na to gospodarskie podwórze. Nawet gnojówka, dobrze i równo przykryta grubymi dechami. Czasem tylko dolatywał niezbyt miły zapach ziemniaków buchający z parownika, w którym przygotowywano paszę dla świń.

Do podwórza przylegał maleńki ogród, w którym rosły ogromne grusze z owocami odmiany tak soczystej i ogromnej, że w pełni odpowiadały określeniu, że można je jeść tylko w wannie. Gruszki te spadały z szumem i łopotem roztrącanych liści i trzaskały o ziemię, rozpryskując się na złociste grudy obsiadane przez osy. Grusze urosły za duże i kiedyś zostały wycięte. Podobnie jak wycięto winorośl, która oplatała dom chyba do trzeciego piętra. Dom, kamienica czynszowa, został wybudowany gdzieś w latach trzydziestych jako posag dla córki. Wszystko to było dosyć skromne, ale bardzo porządne, solidne i przemyślane.

Bardzo długa ulica Kossaka będąca granicą pomiędzy zabudową miejską skoncentrowaną wokół głównej trasy łączącej Zabrze z Bytomiem a polami i ogrodami, była utwardzona ubitym grubym żużlem, co w owych czasach całkowicie wystarczało dla znikomego ruchu kołowego.

Ulicą przetaczały się czasem furmanki i przejeżdżał stary człowiek na rowerze. Jechał wolno, wyprostowany, w tyrolskim kapelusiku z miotełką, paląc fajkę, kręcąc wolno i nieprzerwanie pedałami wiózł przewieszone przez kierownicę i uchwycone w sprężynie bagażnika dwie duże blaszane puszki. Napotykając koński nawóz, przystawał i szufelką i miotełką zgarniał go do puszki, po czym wsiadał na rower przerzucając nad siodełkiem nogę w półbucie i sztylpach. Nie wiem, kto to był, nie wiem, czy nawóz był mu potrzebny do uprawy warzyw, czy jako opał. Krążyło jeszcze wiele dziwacznych postaci pokancerowanych przez wojnę.

Wyróżnialiśmy się zamożnością w bezpośrednim sąsiedztwie. Wkoło mieszkali ludzie raczej ubodzy, robotnicy, górnicy. Znakomite zarobki górników, póki co dotyczyły stosunkowo nielicznych. Dochody i przywileje górnicze dopiero narastały, a z nimi i poziom życia. Jak na razie, to zwykły rower, ciężka machina z hamulcem "torpedo", wygniecionym siodełkiem, za którym dyndała torebka z narzędziami była zabawką, której mi zazdrościli koledzy z ulicy. Miałem też hulajnogę napędzaną pedałem - deską połączoną przekładnią z tylnym kołem.

Jako pierwszy w okolicy stałem się także posiadaczem "wyścigówki", czyli roweru o kolorowej ramie, cieńszych kołach, baranią kierownicą i wąskim siodełkiem. To cudo posiadało szczękowe hamulce, nie posiadało natomiast przerzutki, która dotarła w nasze okolice nieco później, w czasach, kiedy to już inni mieli, a ja nie bardzo. Pierwszy w okolicy telewizor, angielski "Pye". Pierwszy motocykl WFM 125 z kanapą z gąbki obszytej ceratą i z gumową gruszką-trąbką na kierownicy.

IFA BK 350 (zdjęcie z internetu)

Moc tej maszyny (4,5 KM) bywała poskramiana brutalnie przez Tatę, który nie mogąc w porę rozstrzygnąć dylematu - hamować, czy skręcać - po prostu spuszczał twardo nogi na ziemię i motor, czknąwszy krótko, gasł w miejscu. Mieliśmy potem inne, także prawdziwe cudo, które i dziś wzbudziłoby westchnienie znawcy - motocykl IFA BK 350. Był naprawdę znakomity i piękny. Zniknął pewnego dnia z domu w przykrych rodzinnych okolicznościach.

W klasie, która liczyła coś blisko czterdzieścioro dzieci, chyba tylko dwoje było imigrantami z kresów, w tym i ja. Z moich szkolnych kolegów i koleżanek z pierwszych klas szkoły podstawowej ponad połowa wyjechała na stałe do Niemiec. Troje lub czworo było dziećmi rodzin przybyłych na Śląsk z innych regionów kraju. Nastawienie do obcych nie było życzliwe, chociaż nie było też i wrogie. Kontrasty i podziały pomiędzy ludnością napływową a autochtonami (mieszkańcami Śląska, Ślązakami - a żadne z tych określeń nie jest dobre) miały różne, ale możliwe do wyliczenia odcienie.

Śląska mentalność. Charakterystyczna powściągliwość. Brak kontaktu z polskim językiem, prasą, literaturą, niemiecki w szkołach, urzędach i w pracy, spowodowały, że język, którym się posługiwano był mieszaniną niegramatycznej polszczyzny, niegramatycznego niemieckiego i gwary . Do tego charakterystyczna wymowa, ton i barwa - brutalne, gardłowe - maskujące, zaznaczające dystans. Niezręczności i zniekształcenia pokrywające celowo fałszywie brzmiącą polszczyznę. Charakterystyczna składnia, przebijająca wyraźnym dysonansem nawet dziś w tekstach śląskich literatów i filologów, została genialnie przekazana przez autora i tłumacza "Cholonka". Ten szczególny kabotyński styl, pełen uroczyście wygłaszanych banałów i wytartych zwrotów zieje z wielu tekstów po dziś dzień i przebija, jak smród zepsutego jajka z wielu tekstów uznanych śląskich intelektualistów.

Taki slang obowiązywał w szkole. Chcąc być akceptowanym, zaczynało się udawać równie upośledzonego w mowie, co kaleczyło uszy podwójnie. Kolegom moim brakowało zresztą wielu podstawowych słów i określeń w języku polskim. Latawiec to był drach (drache), łuk - fail, piłka - fussbal, hulajnoga - "roler".

Wśród dorosłych wygadani intruzi ze Wschodu wykorzystywali tą przewagę i lokowali się na kierowniczych stanowiskach, bo władza centralna była wielce nieufna w stosunku do śląskich nazwisk i niemieckich imion. Oczywiście byli liczni reprezentanci "ludu śląskiego" z gębami pełnymi socjalizmu i przyjaźni polsko-radzieckiej, ale takich kundli wszędzie pełno. Nawet słynny Wincenty Pstrowski - płód propagandy, przodownik z Biskupic był przecież Wincentym, synem Kazimierza i Zofii, a nie Klausem, Horstem, czy Erwinem, którzy - jeżeli zważyć wszystkie warunki - byli prawdziwymi bohaterami pracy.

Życie w tych dwóch środowiskach; śląskim - wśród szkolnych kolegów, w kontaktach z ich rodzinami, ulicą i całym otoczeniem, oraz ludźmi ze Wschodu - rodzicami, rodziną, znajomymi rodziców, prowokowało do ocen i porównań, co następowało łatwo i bez głębszych refleksji. Wyraźnie były to środowiska kulturowo sobie obce i niechętne. Rodzina, zwłaszcza osoby starsze, jednoznacznie odrzucały autochtonów. Określenia "Ślązaczka, Ślązak" miało w ich wydaniu wydźwięk taki, jak "Niger" u południowoafrykańskich Burów. Lekceważąco-pogardliwy stosunek do Ślązaków był wyraźny, kpiono z gwary, wyśmiewano kuchnię i zwyczaje. Tata, jak i męska część rodziny, stykając się na co dzień w pracy ze Ślązakami, miała nieco odmienne zdanie, ale nie próbowano, jak się zdaje, wpływać na poglądy bliskich. Miejscowym natomiast, zdecydowanie bardziej wyważonym w okazywaniu swoich reakcji, wystarczało krótkie określenie "gorol", co oznaczało człowieka zza wschodniej granicy dawnych i dzisiejszych zaborów, tak samo z Sosnowca, jak i ze Lwowa. Było wiadomo, że jest to osobnik wygadany, przemądrzały i nietaktowny.

Cechy "Wschodniaków", do niedawna mieszkańców Lwowa, Wilna, Tarnopola, Brzeżan i tysiąca wiosek zabitych dechami, ostro odróżniały ich od autochtonów. Przede wszystkim śpiewny charakterystyczny akcent, połączony z bardzo typowymi lokalnymi zwrotami, nazwami oraz styl wypowiedzi, taki trochę żydowski, trochę białoruski. Ślązaka cechowała zazwyczaj wytrwała pracowitość, oszczędność słów, rozwinięte poczucie godności, ale także nieco ograniczona inwencja w porównaniu z bardziej błyskotliwymi przybyszami ze Wschodu.

Także higiena, porządek, organizacja pracy i domu były to dziedziny, w których, co by nie mówić, średnia po stronie miejscowych była znacznie wyższa. Było to szczególnie widoczne w gospodarstwach wiejskich i podmiejskich, zajętych przez nowych gospodarzy. Jak drzwi wyłamał Ruski w czterdziestym piątym, tak w sześćdziesiątym nadal ziały pustką albo wisiał w nich worek. Murowane ogrodzenie z żeliwnym płotkiem, zwalone częściowo, obrosłe pokrzywami, powalone skrzydła bramy wrosły w błoto. Obora zagnojona... Z łatwością można znaleźć wiele przykładów na dewastację pracy poprzednich pokoleń, nie uzasadnioną niczym innym, jak tylko lenistwem, niedbalstwem i głupotą na dodatek. Swoiste niedbalstwo i abnegacja jest cechą genetyczną wielu kresowian.

Podwórze bardzo starego domku, który nabył swego czasu mój stryj, nie było odgrodzone od ogrodu. Postanowiono naprawić ten błąd stawiając krótki murek Dwóch bardzo dorosłych panów zabrało się do dzieła. Jeden wprawdzie był tylko magistrem prawa po UJK we Lwowie, więc teoretycznie mógł nie mieć pojęcia o wznoszeniu murków z cegieł, ale za to drugi to ślusarz precyzyjny, tokarz i złota rączka winien dysponować technicznym wyczuciem. Tu trzeba podkreślić, że obaj to abstynenci, nawet piwa nie bardzo. Murek wznoszony pracowicie cegła na cegle, po osiągnięciu około metra wysokości zaczął się chylić. Uradzono, aby obok murka wbić grubą metalową rurę i przywiązać murek grubym drutem, aby się nie przewracał. Tak też uczyniono, pozostawiając tę romantyczną ruinę niczym wieżę w Pizie na następne lat kilkanaście! Oto przykład typowej gospodarki moich "zabużan". To samo przedsięwzięcie inżynierskie w wydaniu niemieckiego gospodarza zakończyłoby się prostym otynkowanym murkiem na odpowiednim fundamencie, z furtką drewnianą lub żeliwną i stałoby po dziś dzień. Wschodnie pieniactwo, też cecha typowa. Mój ojciec i jego dwóch braci, regularnie obrażało się na siebie śmiertelnie. "Moja noga tu więcej nie postanie!" - taki komunikat słyszałem wiele razy po kolejnej awanturze z niewiadomych w istocie powodów. Lubili się obrażać i przepraszać, a właściwie to łaskawie puszczać obrazy w niepamięć, bo do przeprosin nikt się nigdy nie zniżył. Ostatecznie racja była racją. Do tego to przekonanie o własnej wyjątkowości, skłonność do szybkich i skrajnych ocen, niezbyt wyważone sądy i wypowiedzi, które brane za dobrą monetę często prowadziły do poważnych nieporozumień. No i jeszcze ta słowiańska wylewność i brak dystansu.

Kto to jest Ślązak? Po pierwsze Ślązak mieszka na Górnym Śląsku i tylko tam. Nie w Cieszynie, nie we Wrocławiu. Mieszka tam, gdzie urodzili się rodzice i dziadkowie. Takie okolice jak Dolny Śląsk, Śląsk Opolski, Śląsk Cieszyński i tym podobne egzotyczne krainy nic ze Śląskiem prawdziwym wspólnego nie mają. Jeżeli z dachu domu widać wieże wyciągowe lub kominy huty, jeżeli na parapecie okna leży sadza i pył, jeżeli (mimo wszystko) ulubionym niedzielnym daniem jest rolada, kluski i "modro" kapusta - to jest to na pewno ten Śląsk właściwy. Z definicji tej należy wyłączyć rejon Rybnika i Jastrzębia. Wprawdzie tam teraz też widać kopalnie i tam też mieszkają od pokoleń, ale to jest zupełnie inny gatunek.

Przybysze ze Wschodu nie rozróżniali Niemców od Ślązaków, którzy sami zaczęli wątpić w swoją przynależność. Przemysł funkcjonował dzięki robotnikom i fachowcom, jednak stanowiska kierownicze były powierzane ludziom o nazwiskach i imionach budzących większe zaufanie u władz i często - poza polskim nazwiskiem i imieniem oraz bezczelnością i tupetem - nic nie reprezentujących. Były rodziny śląskie z tradycjami, dziadkowie i ojcowie, uczestnicy powstań, rozważni prawdziwi patrioci i polscy, i śląscy zarazem. Było bardzo wiele rodzin zniemczonych i wręcz niemieckich. Ich członkowie nie mieli dokąd uciekać i nie chcieli.

W domach moich kolegów rozmawiano trochę po polsku, trochę po niemiecku. Do małych dzieci zwracano się po niemiecku, ćwierkając do wózeczka:
- wie heist du?,
- wo geist du?
- idżemy szpacjyren, ja?
Wychodzono z założenia, że polskiego się same nauczą. Starsze panie z trudem i bezskutecznie pokonywały język polski. Po dziś dzień brzmi mi w uszach "Kriszek komm, dam czi szastko". To Pani Helmisowa upiekła właśnie wspaniałe pierniczki i zeszła piętro niżej z nakrytym serwetką talerzykiem, aby mnie poczęstować. Miały nadzwyczajny zapach, który rozchodził się w całej kamienicy.

Pan Helmis mieszkał piętro wyżej z żoną i dorosłym synem. Miał opodal działkę, gdzie staranie uprawiał warzywa, pozwalał czasem wyrwać kilka marchewek i "radisek" (to rzodkiewka). No i miał ule. Ule wbudowane w laubie (altana), gdzie można było od wewnątrz zdjąć drewnianą przegrodę i zajrzeć przez szybkę do wnętrza ula. Pan Helmis był pogodny, uprzejmy - taki porządny człowiek. Zmarł pewnego wieczora i pozostawił wdowę, która, jeżeli dobrze pamiętam, doznała jednak trochę radości na starość, bo zabrał ją do siebie syn. Otóż syn skończył politechnikę, był chyba konstruktorem, robił karierę w jakimś biurze projektów. Wymagało to w owych czasach wykazywania się polityczną poprawnością, jeżeli nie wręcz żarliwym entuzjazmem dla socjalizmu i "przyjaciół ze Wschodu", łącznie z przynależnością do PZPR. Zmienił nazwisko z Helmis na Makowski i.... zwiał przy jakiejś okazji do Niemiec. Brawo. Zabrał matkę, która szczęśliwie dożyła lepszych czasów.

Ład i porządek w domach śląskiej inteligencji, ta staranność w wychowaniu dzieci - metoda niemiecka, duch śląski. Pamiętam kolegę, któremu pozwolono się ze mną bawić dopiero po szczegółowym wywiadzie, kim jestem, gdzie mieszkam, kim są rodzice i kim są moi koledzy. Brał lekcje muzyki, czesał się na mokro z przedziałkiem. Na pianinie stała fotografia starszego brata w mundurze Wehrmachtu na stojaczku z chromowanego pocisku większego kalibru - zginął na wojnie. To, że ktoś z rodziny był wcielony do Wehrmachtu było ukrywane przed otoczeniem, zwłaszcza przed imigrantami, którzy z właściwą sobie szowinistyczną tępotą byli gotowi zaszczuć Ślązaka, Żyda, Ukraińca, czy pannę z dzieckiem.

Życiorysy bywały tak barwne i pokręcone, że nie nadawały się nawet na scenariusze filmowe - były zbyt wymyślne. Weźmy tylko dwa przykłady z mojej najbliższej rodziny. Wuj. Kresy wschodnie, wejście Ruskich w 1939, konspiracja smarkaczy - "powstanie czortkowskie" w styczniu 1940. NKWD, trasa gdzieś na wschód, zorganizowana ucieczka do Francji, Anglii. Spadochroniarz, desant pod Arnhem, niewola, po zwycięstwie znowu Anglia, a raczej Szkocja, studia, farmaceuta, ślub ze Szkotką Marion, dzieci, własne drugstory w Londynie.

Teść. Śląsk, granica polsko-niemiecka o rzut kamieniem. Stateczna kupiecka rodzina. Wojna. Automatyczna volkslista i Wehrmacht. Stalingrad. Rana głowy, pierwsza kolejność ewakuacji lotniczej. Potem niewola francuska. Zmiana munduru. Ślązaków wcielano do dywizji gen. Maczka. Włochy. Bari. Monte Cassino. Szkocja. Śląsk. Ocalał. Przeżył Stalingrad i Monte Cassino! Chociaż jak skromnie się chwalił, to we Włoszech już nauczył się dekować, bo bardzo chciał przeżyć, a napatrzył się dosyć na martwych bohaterów.

Pamięć ludzi z owych lat - zarówno tych, którzy musieli porzucić wszystko i osiedlić się wśród obcych, jak i tych, którzy po raz kolejny zostali zdziesiątkowani i zdominowani przez napływających obcych - była ciężka od doświadczeń i strachu. Powoli jednak zaczęła odradzać się nadzieja.

W dziecięcej świadomości nie istniały te wszystkie skomplikowane relacje. Wyglądało to znacznie prościej. Dziecinnie naiwne spojrzenie na świat broniło przed agresją, chroniło przed niechęcią, czy nienawiścią. W szkole byłem tłuczony przez kolegów jako wrogi element, bo to i gorol, i z "lepszego domu", co to ma różne zabawki i książki, i w ogóle to, czego inni nie mają. Tylko lać takiego. Prali mnie pod szkołą, prali pod domem, a jak nie prali, to przynajmniej straszyli. Do czasu, bo wreszcie ja sprałem kogo trzeba i wreszcie rozkwitła przyjaźń.

Moi koledzy chodzili jednak własnymi drogami. Wytworzyła się nie uświadamiana przez nas granica. Nikt z moich najbliższych kolegów nie pochodził ze Śląska, chociaż także i nie ze Wschodu. Odwiedzaliśmy się traktując swoje mieszkania jak sale jednego klubu. Gwizd pod oknem dla sprawdzenia, czy jest... i już łomot na schodach. Wyprawy do lasu, na "Zaborskie Góry". Oczywiście organizowaliśmy armie, posiadaliśmy broń białą (tyczki do pomidorów), jak i palną (np. ułamany wieszak). Takie cuda, jak pistolet na kapiszony, czy korkowiec były rzadkością. Już łatwiej było o bombę lotniczą. Leżała taka zabawka na naszym podwórku, przerzucana czasem przez płot do sąsiadów wracała znienacka. Zrzucana na betonowe schody pobliskiego bunkra, ku naszemu niezadowoleniu ani rusz nie chciała wypalić. Konfliktów zbrojnych "na tle rasowym" raczej nie bywało. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, ale też nie unikaliśmy się. Funkcjonowały po prostu różnice kulturowe w sposób naturalny i bezkonfliktowy.

Różnice te zacierały się powoli. Którzy chcieli - wyjechali. Z tą "chęcią" różnie bywało. Najczęściej był to wybór pomiędzy należnością do gorszej kategorii bez przyszłości w zakłamanej Polsce, a gorszą kategorią śląskiego imigranta wśród Niemców, ale za to bez ucisku propagandy i w nieporównanie lepszych warunkach ekonomicznych. Pozostali wmontowali się w nowe układy, dzieci poszły do gimnazjów i techników.

W szkole panował kult niemieckich towarów. "Paket z Reichu" to było wydarzenie, które odbijało się echem w szerokiej okolicy. Wszystko tam było wspaniałe, budziło zawiść i pożądanie. Konserwa, kawa, czekoladki, płatki owsiane, salami... Wszystko takie kolorowe, eleganckie. A ciuchy... Używane wprawdzie, ale co za jakość i zapach. Niemieckie znaczyło najlepsze. Przyniesione do szkoły nowe kredki w blaszanym pudełku były oglądane z podziwem, ale i z rozczarowaniem, że tylko czeskie.

Szkolni koledzy raczej nie podzielali moich zainteresowań, mimo że włóczyliśmy się razem po okolicy. Koledzy z sąsiedztwa byli nieco starsi i wspólne zabawy coraz mniej ich interesowały.
Wtedy pojawiła się nowa pasja. Pojechałem na obóz harcerski.



autor-KK
Imię i nazwisko autora tekstu, znane jest twórcom strony


Szukaj



Menu

Losowe zdjęcie

Dobrze wiedzieć

Losowe zdjęcie