Rozmowa z W. Haiduczkiem - autor Jakub Żuchowski
"Kiedy Republika Weimarska umierała, byłem dzieckiem. Kiedy Tysiącletnia Rzesza chyliła się ku upadkowi, byłem młodzieńcem. Kiedy Niemiecka Republika Demokratyczna okazała się fiaskiem, byłem mężczyzną. Gdy przestanie istnieć teraźniejszość, nie będzie i mnie. Paradoksem starości jest przetrwanie" - tak w swojej ostatniej, jak dotychczas książce-autobiografii Die Schatten meiner Toten (wyd. Lipsk 2005) - pisze Werner Heiduczek. "Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem w Hindenburgu" - mógłby jeszcze dodać, bo przecież urodził się osiemdziesiąt lat temu w naszym mieście...
Werner Heiduczek |
Werner Heiduczek jest autorem ponad dwudziestu utworów prozatorskich - powieści, dramatów i utworów dla dzieci. I choć na język polski przetłumaczono tylko dwie powieści - Pożegnanie z aniołami (wyd. Warszawa 1979) i opus magnum Heiduczka Śmierć nad morzem (wyd. Kraków 1987) - to ich lektura w zupełności wystarczy, by stwierdzić, jak ważną rolę w tej twórczości odgrywa Hindenburg/Zabrze. "Gdyby jakaś nieubłagana moc chciała zburzyć świat, jak Sodomę i Gomorę, gotów byłbym umrzeć, aby go ocalić. Ale płakałbym nad trzema miastami. Nad Zabrzem, Burgas i Herzbergiem. Wiem, że istnieją miejsca piękniejsze. Neckar w Heidelbergu przewyższa urokiem płaskie brzegi Czarnej Elstery w Herzbergu. Hamburskie noce są bogatsze w legendy niż noce Burgas. A widok poprzez Jezioro Bodeńskie na Alpy z pokoju Anette Droste-Hülshoff w wieży jej pałacu jest bardziej romantyczny niż widok z mojej facjatki w Zabrzu na hałdy kopalni "Guido" i na obskurne hale Huty Donnersmarcka. Ale w tych właśnie miastach spotkałem siebie samego: swoją miłość, swój ból, swoje myśli, swoją bezmyślność, powodzenie i śmieszność, wiedzę i niewiedzę" - zwierza się Jablonski, główny bohater Śmierci nad morzem i są to chyba najbardziej przejmujące słowa, jakie kiedykolwiek słyszałem o moim mieście.
Dziś pisarz mieszka w Lipsku, we wschodnich Niemczech, często zapraszany jest na wieczory autorskie do bibliotek i rozgłośni radiowych. Gdy w sierpniu ubiegłego roku rozgorzał spór wokół wojennej przeszłości Güntera Grassa, Heiduczek został poproszony, by na łamach "Leipziger Volkszeitung" ocenił i skomentował to swoiste auto da fé kolegi po piórze. Właśnie w tym okresie udało mi się także przeprowadzić z nim wywiad, który następnie ukazał się w miesięczniku "Nasze Zabrze Samorządowe" (nr 11/2006). Niestety, publikacje prasowe rządzą się swoimi prawami (objętość!), zapis rozmowy musiał więc zostać odrobinę skrócony. Zapraszam w takim razie do lektury pełnej wersji wywiadu z Wernerem Heiduczkiem, który przeprowadziłem w związku z osiemdziesiątymi urodzinami pisarza...
Jakub Żuchowski: Chciałbym najpierw zwrócić uwagę na fakt, że ta rozmowa ma wyjątkowy charakter. Rozmówcom udaje się bowiem odnieść zwycięstwo nad czasem i przestrzenią. Zadając pytania znam przecież "z autopsji" jedynie teraźniejsze Zabrze. A Pan, odpowiadając, będzie myślał o Hindenburgu z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku... Przenieśmy się więc czym prędzej do międzywojnia lub wcześniej. Chciałbym, aby opowiedział mi Pan trochę o swojej rodzinie. Jak Heiduczkowie znaleźli się w Hindenburgu i czym się w tym mieście zajmowali? Kim byli Pana rodzice i czy miał Pan rodzeństwo?
Werner Heiduczek: Ojciec mojej matki nazywał się Dronka i był górnikiem. Jego żona, z domu Poloczek, pochodziła z Bytomia, pracowała w kopalni. Kiedy urodziłem się w 1926 roku oboje już nie żyli. Z kolei dziadek mojej matki był parobkiem w majątku Jarischau (obecnie: Jaroszów - przyp. J. Ż.). W dokumentach można znaleźć informację, że był "pańskim owczarzem". On i jego żona byli analfabetami. Natomiast przodkowie mojego ojca byli rzemieślnikami: krawiec, szewc. W dokumentach znalazłem takie nazwiska, jak: Kulanek, Nieslonka, Stodolka i miejscowości Gleiwitz, Bogutschütz, Lagiewnik (obecnie: oczywiście Gliwice, Katowice-Bogucice, Bytom-Łagiewniki - przyp. J. Ż.). Myślę, że to jednak nie czas i miejsce na przybliżanie całej kroniki rodzinnej. Faktem jest, że moja rodzina od dziesiątków, a może i od setek lat żyła na Górnym Śląsku.
Miałem dwóch braci i dwie siostry. Siostry zmarły w wieku dziecięcym. Najstarszy brat chciał zostać księdzem, zmarł w 1937 roku podczas służby w Reichsarbeitsdienst (była to obowiązkowa i dotycząca ludzi w wieku od 18 do 25 lat Służba Pracy Rzeszy; trwała sześć miesięcy bezpłatnej pracy na rzecz faszystowskiego państwa - przyp. J. Ż.). Mój drugi brat studiował medycynę, zmarł w roku 2001 w Staufen u podnóża Gór Schwarzwaldu. Byłem najmłodszy z rodzeństwa.
J. Ż.: A gdzie jako dziecko, a potem młodzieniec mieszkał Pan w Hindenburgu? W powieści Pożegnanie z aniołami, a także w Śmierci nad morzem pojawia się adres "Haldenstrasse 18". W kościele Świętego Ducha młody Max Marula, jeden z bohaterów Pożegnania..., służy do mszy. Przez okna swoich mieszkań Pańscy protagoniści najczęściej widzą zaś Beuthener Wasser (Bytomkę - przyp. J. Ż.) i Hutę Donnersmarcka... Czy to dobry trop na poszukiwanie rodzinnego domu Wernera Heiduczka?
W. H.: Mieszkałem w różnych miejscach: na Bismarckstrasse, Gartenstrasse, Haldenstrasse, czy na Peter-Paul-Strasse tuż przy Hucie Donnersmarcka (obecnie są to ulice: Batorego, Sienkiewicza, Stalmacha oraz Powstańców Śląskich - przyp. J. Ż.). Chrzest przyjąłem w kościele Świętej Anny, w kościele Ducha Świętego przystępowałem natomiast do komunii. Tam również byłem bierzmowany. Proboszcz Tomeczek, którego imieniem dziś nazwana jest jedna z ulic miasta, był moim spowiednikiem. W kościele Świętego Kamila w 1942 lub 1943 roku kierowałem Związkiem Młodzieżowym. Skończyło się to, kiedy zostałem powołany do wojska w Rudzie na pomocnika lotnictwa.
J. Ż.: Do Pana przeżyć wojennych pozwolę sobie wrócić nieco później, chciałbym dowiedzieć się teraz, gdzie chodził Pan do szkoły, gdzie najczęściej spędzał Pan czas z rówieśnikami jako dziecko i jako młody chłopak? Miał Pan może jakieś ulubione miejsca w mieście? Swoją drogą, w powieści Śmierć nad morzem duże wrażenie zrobił na mnie opis pożaru synagogi i metamorfozy Żyda Stallmacha, opis jego "upadku", powolnej zagłady... Poza tym byłem na przykład zaskoczony, że znajdował się tutaj pomnik Horsta Wessela...
W. H.: Szkoła podstawowa, do której uczęszczałem nazywała się - przynajmniej tak mi się wydaje - Sandschule i mieściła się pod koniec Gartenstrasse (prawdopodobnie chodzi tu o obecne Gimnazjum nr 16 przy ulicy Szenwalda - przyp. J. Ż.). Gdy moja rodzina przeprowadziła się na Haldenstrasse, chodziłem do Friedhofs Schule (obecnie: Szkoła Podstawowa nr 2 przy ulicy Cmentarnej - przyp. J. Ż.), stamtąd trafiłem do Luisen-Gymnasium, które później przemianowano na szkołę wyższą (obecnie: III Liceum Ogólnokształcące przy ulicy Sienkiewicza - przyp. J. Ż.). Szczególnie ulubionych miejsc w mieście raczej nie miałem, zazwyczaj bawiłem się na podwórku, na ulicy, przy której mieszkałem. Gdy byłem starszy jeździłem dużo na rowerze do Opola, Wrocławia, do Ziemi Kłodzkiej, w Karkonosze, a w czasie wojny także w Beskidy. Miło wspominam również męskie pielgrzymki na Górę Świętej Anny, na które zawsze zabierał mnie ojciec. Mężczyźni śpiewali wtedy pobożne pieśni, ale trzeba przyznać, że byli bardzo pijani. Na drogę krzyżową i nabożeństwa różańcowe nie uczęszczałem już tak chętnie, były zbyt długie i nudne dla małego chłopca. Chętnie chodziłem za to na majówki do Świętego Kamila, po których zawsze spotykaliśmy się z dziewczętami i spacerowaliśmy z nimi w pobliskim parku. Wtedy nazywał się on Skagerrakpark.
J. Ż.: A w którym roku dokładnie nastąpiło Pana pożegnanie z tym miastem? Czy Pana udział w drugiej wojnie światowej był tak dramatyczny, jak Jablonskiego, bohatera Śmierci nad morzem i kiedy po jej zakończeniu wrócił Pan tutaj? Czy w drugiej połowie XX wieku utrzymywał Pan z kimś kontakt w Zabrzu, czy ma Pan tu jakichś znajomych? Muszę z przykrością stwierdzić, że kiedy pytałem o Wernera Heiduczka mieszkańców miasta, nikt nie pamiętał, nikt nie wiedział, że tu urodził się znany pisarz...
W. H.: Jak już wspominałem, w 1943 roku zostałem pomocnikiem lotnictwa w Rudzie. Ta służba trwała rok, ale nie oznaczała jeszcze pożegnania z Hindenburgiem. W 1944 roku, służąc w Reichsarbeitsdienst, skierowany zostałem nad Wisłę do Schwarzwasser (obecnie: Strumień - przyp. J. Ż.). Nie wiem jak dziś nazywa się ta miejscowość i gdzie dokładnie leży. Powinna znajdować się niedaleko Bielska, bo tam jeździliśmy na strzelnicę. Po kilku tygodniach wróciłem jednak do Hindenburga i znowu chodziłem do szkoły, do czasu otrzymania powołania do jednostki w Żaganiu. I to było definitywne pożegnanie z rodzinnym miastem. Ponownie zobaczyłem je dopiero w 1988 roku. Bardzo szybko się w nim odnalazłem. W naszym budynku w Hucie Donnersmarcka mieściła się poliklinika. Ówczesne kasyno stało się teatrem. W 1936 roku mój najstarszy brat inscenizował w kasynie sztukę Jedermann, w której grał także główną rolę. Było to bardzo nagłośnione wydarzenie, miało duże znaczenie dla parafii Ducha Świętego. Mieszkaliśmy wtedy na Haldenstrasse 18. W naszej rodzinie najwięcej do powiedzenia miał nie ojciec, a właśnie mój najstarszy brat, Maxl. Dzisiaj zdaję sobie sprawę, że ciążyła na nim zbyt wielka odpowiedzialność, jak na dziewiętnastolatka. Na przykład to właśnie jemu zawdzięczam, że zostałem przyjęty do Luisen-Gymnasium, po tym jak nie zdałem egzaminu wstępnego. Mój brat był w tej szkole prymusem i miał bardzo dobre stosunki z dyrektorem, który nie był nazistą. Maxl wygłaszał nawet mowę pożegnalną podczas uroczystości maturalnych w roku szkolnym 1936/1937. Moi rodzice byli z niego bardzo dumni, ale zupełnie nie rozumieli, że tak młody chłopak potrzebował kogoś, kto by go poprowadził... Wracając do moich wojennych przeżyć, to nie były one aż tak dramatyczne jak bohatera Śmierci nad morzem. W postaci Jablonskiego jest oczywiście bardzo dużo ze mnie, ale również wiele fikcji. I zupełnie mnie nie dziwi, że dzisiaj w Zabrzu nikt mnie nie zna. Moi rodzice ostatecznie wyjechali z miasta w 1953 roku. Po tym wydarzeniu nie utrzymywałem już tutaj z nikim kontaktów.