Moje Zabrze

Wspomnienia - Zabrzańska Afryka

Urodziłem się w 1957 roku na ulicy Nocznickiego jako trzecie dziecko z czwórki. Mama wszystkie dzieci urodziła, jak to wtedy bywało w domu, przy asyście akuszerki. W naszym rejonie była nią pani Tkocz. Ilu dzieciom pomogła ten świat zobaczyć nigdy nie liczyła, mnie jednak zapamiętała. Byłem jedynym, który zaraz po odbiorze nasikał jej prosto do kieszeni fartucha. Nie dziwne też, że później miałem syna i córkę, strzelec wyborowy od kołyski!!

Naszym placem zabaw było wtedy podwórko. Podwórko w tych czasach było ośrodkiem życia towarzyskiego w familokach. Dzieci się bawiły pośród hasioka a kom?rek na węgiel i króliki, a matki "klachały".

Gdy miałem 4 lata przeprowadziliśmy się na ulicę Zakopiańską. Ta mała uliczka w małym osiedlu domków jednorodzinnych stała się dla nas dzieci rajem na ziemi. Nie w każdym domu był telewizor, więc większość czasu przy ładnej pogodzie spędzaliśmy na dworze. Osiedle to było otoczone pięknymi łąkami. Im byliśmy starsi tym otwierały się dla nas coraz dalej położone strony "wielkiego świata". Na początku bawiliśmy się wszyscy na dużej łące przy ulicy Pokoju i Nowej, obok cmentarza.

To była nasza ulubiona łąka, niedaleko domu, tak że nawet największy leniuch nie mógł się oprzeć by pójść na dwór, gdy słyszał nasze śmiechy i dla rodziców było to wygodne bo wystarczyło zawołać z okna i już musieliśmy iść do domu. Nie było tłumaczenia - nie słyszałem! A bawiliśmy się wtedy różnie; starsi grali w piłkę, dwa ognie czy wołanego.

Ale najbardziej ulubioną grą była - policjanci i złodzieje. Przy tym bawiły się wszystkie dzieci, i te duże i te małe. Niestety, jak to w życiu bywa, miłe chwile i zabawy szybko się skończyły. Dzieci były coraz większe i zaczęły się interesować innymi rzeczami, a nowych dzieci nie przybywało. Do tego, tak jak w książce "Chłopcy z placu broni" firma "Łączność" ogrodziła nasz plac zabaw i postawiła zakład.

Wtedy obudziła się już w nas "dusza wędrowców i zdobywców". Byliśmy już dostatecznie dorośli, by rodzice pozwalali nam się oddalać niezbyt daleko od domu. I tak przenieśliśmy nasz plac zabawy w okolice stawów na ulicy Jana Galla. A było ich cztery.

Pierwszy staw miał bardzo dzikie i strome brzegi. Krzaki dzikiego bzu i rabarbaru nadawały się wspaniale do zabawy w chowanego. Budowaliśmy sobie tam też w tych gąszczach wspaniałe szałasy. A że pokazał się w kinach "Winetou" to indiańskie okrzyki nieraz zakłócały ciszę, denerwując wędkarzy. Oni też nie pozwalali nam się w tym stawie kąpać. Jedyną wodną atrakcją były budowane przez starszych tratwy, ale nas nie chcieli zabierać. Mało który z nas wtedy umiał pływać. Byliśmy bardzo wkurzeni, ale później, z biegiem czasu, całkowicie ich rozumieliśmy. Wtedy to było normalne, że starszy opiekował się młodszym, nie koniecznie bratem.

Przy drodze rosły drzewa morwowe, które gdy miały owoce były naszą spiżarnią, gdy głód dokuczał. Kąpać się i uczyć pływać mogliśmy na drugim stawie- Dominioku. Łagodne, piaszczyste brzegi i nie głęboka woda były rajem dla wszystkich dzieciaków i nie tylko, z okolicy. Bardzo też często ku naszej wielkiej uciesze kąpano tam konie. Jednak bliskość ulicy i torów kolejowych, po których sunęły dymiące parowozy, a do tego przysłaniały słońce, powodując, że woda tam była niezbyt ciepła, uczyniły ten staw niezbyt lubianym przez dorosłych.

To że staw leżał częściowo w cieniu, było bardzo dobre zimą. Lód na nim trzymał bardzo długo i był bardzo gruby, a co to znaczyło dla nas, nie muszę chyba opowiadać. Idealnym miejscem do wypoczynku, opalania się i kąpania była AFRYKA.

Był to staw leżący po prawej stronie ulicy za pierwszymi wiaduktami kolejowymi. Mimo moich starań, do dzisiaj nie wiadomo mi skąd wzięła się ta nazwa, którą każdy znał. W pogodne dni brzegi były pełne wesołych, roześmianych dzieci z rodzicami. Dookoła zagajniki, łąka i wszystko niedaleko domu. Staw ten był na otwartej przestrzeni, tak, że woda w nim zawsze była ciepła. W deszczowe dni staw ten był również ulubionym miejscem wędkarzy. A ryba brała, że ho ho! Nad staw chodziło się obowiązkowo trochę okrężną drogą przez ulicę Opawską. A wszystko po to, by zobaczyć miasto krasnoludków. Nie pamiętam już dzisiaj numeru domu ani kto tam mieszkał, chyba rodzina Miksa.

W ogródku przed domem "mieszkały" krasnoludki. Dzieciaki stały z szeroko otwartymi oczami przy płocie i podziwiały te cuda. Tak było przez wiele lat. Z czasem jednak dzieci powyrastały. Stawy zdziczały, lekkomyślni ludzie wrzucali do nich śmieci. Potem po kolei je zasypywano. Stoją tam teraz warsztaty samochodowe i garaże. Tylko AFRYKA oddalona trochę od ulicy jakoś przetrwała (nie wiem czy do dzisiejszego dnia, bo długo tam nie byłem). Nie słychać jednak już na jej brzegach śmiechu dzieci, a i wędkarze nie moczą już kijów. Lecz wierzę, że w wielu sercach pozostały, choć skromne wspomnienia chwil spędzonych nad Afryką.

Rainhard Walke

Szukaj

Menu

Dobrze wiedzieć


Losowe zdjęcie