Wspomnienia - Mistrz z Hindenburga - Friedrich "Fritz" Laband
O Friedrichu Labandzie, z Pawłem Czado, absolwentem historii na Uniwersytecie Śląskim, szefem działu sportowego katowickiej "Gazety Wyborczej" i znawcą górnośląskiego futbolu, rozmawia Jakub Żuchowski.
Paweł Czado
- Proszę powiedzieć, kim był Friedrich "Fritz" Laband?
- To piłkarz, który urodził się w 1925 roku w Hindenburgu, dzisiejszym Zabrzu. Karierę zaczynał w lokalnych klubach - Reichsbahn SV, Hindenburg 09 i SC Preussen Zaborze. Po II wojnie światowej grał natomiast w Hamburgerze SV i Werderze Brema. Co najważniejsze jednak, z drużyną RFN zdobył w 1954 roku Mistrzostwo Świata. Odbywały się one wtedy w Szwajcarii, a drużyna "Seppa" Herbergera w finale niespodziewanie pokonała faworyzowanych Węgrów. Był to wielki triumf niemieckiej piłki, a sam Laband był podstawowym graczem drużyny. Zmarł w roku 1982.
- Czy wiadomo coś więcej na temat przeszłości tego zawodnika w mieście nad Bytomką?
- Wiedza o Labandzie pochodzi z dwóch źródeł. Pierwsze to oczywiście publikacje niemieckie. Ostatnio na przykład ukazał się fantastyczny leksykon, dotyczący zawodników grających o mistrzostwo Niemiec w latach 1890-1963. I można tam znaleźć informacje o tym "zabrzańskim" piłkarzu. Zamieszczono nawet jego niewielką fotografię. Z tym, że te niemieckie publikacje nie obejmują górnośląskich korzeni Labanda. Drugie źródło to materiały, które przez wiele lat zbierał Joachim Waloszek, niestety nieżyjący już dziś dziennikarz "Głosu Zabrza..." oraz "Gazety Wyborczej".
- Czego więc dowiedział się Waloszek na temat Friedricha Labanda?
- Dla niemieckich historyków sportu Laband jest na przykład wychowankiem klubu Hindenburg 09, natomiast Achim dotarł do ludzi, którzy dali świadectwo, że było inaczej. "Fritz" pochodził z centrum miasta, z kolejarskiej rodziny i w latach 1936-1937 grał w klubie Reichsbahn Sportverein. Ten klub nie miał swojego boiska, grał na terenach, gdzie dziś są boiska treningowe Górnika Zabrze...
- A w jaki sposób Joachim Waloszek zdobywał takie bezcenne wiadomości?
- Zasługą Achima było to, że interesował się tą tematyką w czasach, kiedy nikt się nią nie interesował. Zaczął zbierać materiały jeszcze w latach osiemdziesiątych, a wtedy za PRL-u nikt nie przyznawał się, że członek jego rodziny służył w Wehrmachcie, albo że po 1945 roku opuścił Śląsk i zamieszkał w RFN. Na takie tematy lepiej było nie rozmawiać. O wojennych losach śląskich piłkarzy nie pisało się więc do 1989 roku w ogóle, a Achim jak detektyw szukał, tropił i rozmawiał z dziesiątkami ludzi - piłkarzami i ich krewnymi, działaczami sportowymi. Zazwyczaj zaczynał od zera. Po prostu wchodził do wybranej kamienicy i pytał mieszkańców, czy słyszeli na przykład o Labandach. Mógł tak przejść wiele adresów i nie zdobyć najmniejszej informacji, ale w końcu się udawało - ktoś coś słyszał, ktoś kogoś znał. I tak wykonując mnóstwo ruchów, wreszcie otwierał właściwe drzwi. Jego prace dla górnośląskiej historiografii są o tyle bezcenne, że większość z rozmówców już nie żyje. Achim był jedynym, który do nich dotarł. Materiały, które zdobył są nie do odtworzenia i jego przedwczesna śmierć jest tragiczna także dlatego, że nie zdążył wszystkiego opublikować...
- Proszę więc przybliżyć, czego jeszcze dowiedział się o Labandzie...
- Laband wyróżniał się już w tej pierwszej drużynie, w Reichsbahn SV. Był to rocznik 25., przed wojną nie mógł się jeszcze wybić, był zbyt młody. Ale w czasie, kiedy już trwała wojna i kolejni Ślązacy byli wcielani do Wehrmachtu, kiedy Front Wschodni Niemcom coraz gorzej się układał, to w rozgrywkach Gauligi grali coraz młodsi piłkarze, tacy, którzy w normalnych czasach nie mieliby szans na pokazanie się w pierwszych składach. Mimo sowieckiego zagrożenia Gauliga musiała się toczyć do końca, z niemiecką precyzją? Dzięki temu Laband zdążył jako osiemnastolatek, w 1943 roku, zadebiutować w pierwszej drużynie SC Preussen Zaborze, najmocniejszej przed wojną "zabrzańskiej" ekipie. Przed SC Preussen występował jeszcze pięć, sześć lat w Hindenburg 09. Potem został wcielony do Wehrmachtu, ale nie znam szczegółowo jego wojennych losów. Z pewnością trafił do niewoli, wylądował w NRD. Grał w rozgrywkach Oberligi, w klubie z Wismaru, ale stamtąd szybko uciekł do Niemiec Zachodnich - do Hamburgera SV. To było dobre posunięcie.
- Na jakiej pozycji grał "Fritz", co można powiedzieć o jego stylu gry?
- Opowiadał mi to Teodor Wieczorek, któremu zdarzyło się grać z Labandem w tej samej drużynie. Wieczorek jest byłym trenerem Górnika Zabrze, ojcem Ryszarda, gracza Górnika i rezerwowego na Mundialu w 1974 roku. W 1942 roku w Bytomiu reprezentacja Niemiec - jedyny raz na Górnym Śląsku - podejmowała reprezentację Rumunii. Jako ciekawostkę powiem, że reprezentacja Polski nigdy w Bytomiu nie zagrała... I przed tym "bytomskim" meczem odbył się przedmecz juniorów. To był kiedyś bardzo fajny zwyczaj, niestety już dziś niepraktykowany, że przed "dorosłymi" reprezentacjami grali juniorzy. Wtedy Górny Śląsk występował przeciwko Brandenburgii. Wieczorek grał w tym meczu jako jedyny reprezentant przedwojennej polskiej części Górnego Śląska. Labanda zapamiętał bardzo dobrze. Ocenił go jako typową "niemiecką szkołę" obrony. Był to twardy, szybki i silny obrońca, mógł grać także w pomocy. Charakteryzował się mocnym wykopem piłki. Napastnikom przeciwnika trudno było go przejść, nie odpuszczał, grał do końca. O jego późniejszej klasie świadczy fakt, że w ekipie "Seppa" Herbergera na wygranych Mistrzostwach miał - w przeciwieństwie do drugiego Ślązaka, Richarda Hermanna - pewne miejsce w składzie. Ale grał wtedy tylko do ćwierćfinałowego zwycięstwa z Jugosławią. Złapał kontuzję, która wyeliminowała go z finału.
- Jak w Zabrzu reagowano w 1954 roku, gdy dotarła wiadomość o złotym medalu człowieka stąd?
- Na pewno podobnie jak w Katowicach, gdzie pozostała część rodziny Richarda Hermanna. W barze "Karolinka" na Dębie zapanowała euforia, wszyscy słuchali radioodbiorników, bardzo się cieszyli. Identycznie musiało być w Zabrzu, zwłaszcza na Zaborzu. Gdy Laband trafił na okładkę słynnego "Kickera", gazeta krążyła po mieście. W 1954 roku cała Polska kibicowała w finale Węgrom. Tylko Górny Śląsk kibicował RFN, bo grali "nasi" - Laband i Hermann.
- Futbol w przedwojennym i wojennym Zabrzu to jednak nie tylko ten gracz. Przecież było tu także kilka liczących się klubów...
- Tak, w każdym górnośląskim mieście było kilka drużyn. Silnym klubem, który uczestniczył w rozgrywkach o mistrzostwo Niemiec, było wspominane SC Preussen Zaborze. Z tego klubu wywodził się zresztą pierwszy górnośląski reprezentant Niemiec, Kurt Hanke. W 1932 roku grał w nieoficjalnym meczu tej reprezentacji, sparringu z Evertonem Liverpool. Hanke pilnował jedną z gwiazd angielskiego klubu, groźnego napastnika Williama Deana. Był niewątpliwym asem drużyny z Zaborza, jednego z trzech najmocniejszych teamów śląskich po niemieckiej stronie granicy przed wojną. Liczyły się najpierw Beuthen 09, potem właśnie SC Preussen, i wreszcie Vorwärts Rasensport Gleiwitz. Bo przełom lat 30. i 40. ubiegłego wieku to już dominacja drużyny z Gliwic. Chociaż zabrzanie się denerwowali, że sąsiedzi wygrywają nieczystymi metodami. Jeden z piłkarzy SC Preussen, Sykstus Waluga, napisał nawet list do Achima, w którym wspominał tamte dzieje. Vorwärts Rasensport, jako klub z miasta garnizonowego, miał mieć ułatwione zadanie. Podobno w dniu ważnych meczów, niektórzy piłkarze z Hindenburga, zamiast na boisku, musieli stawić się natychmiast na wojskowe ćwiczenia...
- Piłka nożna wyglądała w tamtych czasach zupełnie inaczej niż dzisiaj. Piłkarze to nie byli sowicie opłacani zawodowcy, prawda?
- Uprawiało się ten sport tak naprawdę dla przyjemności, może też dla sławy, bo piłkarze byli potem rozpoznawalni na ulicach. Na widowni zasiadało często więcej ludzi niż teraz, po dziesięć, piętnaście tysięcy i jeżeli było się gwiazdą swojej drużyny, to w mieście traktowano człowieka jak Boga. Motorniczy tramwaju potrafił zatrzymać się specjalnie poza przystankiem, żeby zabrać zawodnika i wysadzić gdzie tylko zechce. Za tym absolutnie jednak nie szły żadne profity finansowe. Jeśli grało się dobrze, to można było liczyć najwyżej na obiad w restauracji kibica zaprzyjaźnionego z prezesem klubu. Ale jak się przegrało, to można było nie zostać obsłużonym w lokalu...
- Na zakończenie naszej rozmowy proszę powiedzieć, czy nie pojawiły się głosy, że zajmuje się Pan kontrowersyjną tematyką? W biografiach wielu górnośląskich zawodników pojawia się przecież Wehrmacht...
- O dziwo, nie było takich głosów. Tutaj na Śląsku absolutnie nikt nie miał pretensji, że piszę o tych powikłanych losach śląskich piłkarzy, o ich wyborach, o ich dylematach i nierzadko tragicznych losach. To, że niektórzy z nich służyli w Wehrmachcie, dla Polaka z innego regionu może być karygodne. Natomiast dla Ślązaków, dla ludzi stąd, nie było często żadnego wyboru. Gdy Wehrmacht wzywał, trzeba było iść w jego szeregi. Zdarzyło się jednak, że kiedy pisałem o Ernście Wilimowskim i jego grze w reprezentacji Niemiec w latach czterdziestych, to później na internetowym forum pod tekstem znalazło się parę niepochlebnych zdań, jakobym gloryfikował zdrajcę czy renegata. Dla mnie tego typu opinie są niezrozumiałe.
rozmawiał Jakub Żuchowski