Moje Zabrze

Wspomnienia - Ucieczka cz.2

Kiedy byliśmy w drodze, w Zabrzu tymczasem 25.01.1945 nasz dom został uszkodzony podczas nalotu. Dobrze, że mnie wtedy nie było w domu, dzisiaj by mnie już nie był pośród żywych! Cała przednia ściana razem z oknem była w gruzach. Pod tym oknem zawsze spałem! Myśmy rzadko schodzili podczas bombardowania do schronu, prawie nigdy w okolicy, aż do tego dnia, coś takiego się przytrafiło. Mój ojciec pod wpływem ciśnienia od wybuchu przeleciał przez kuchnię aż do sieni. Przeżył taki szok, że jak stał, brudny z pianką do golenia na twarzy pobiegł do znajomych, mieszkających parę domów dalej. Znajoma się tak go wystraszyła, że mu drzwi pod nosem zatrzasnęła! Podobno wyglądał jak wściekły kominiarz!. Dla mojego ojca wtedy musiał być to straszny czas. Niepewność o nasz los, niepewność o swój los a tu jeszcze taka sytuacja. Ale zaraz znaleźli się dobrzy sąsiedzi. Pomogli mu znaleźć nowe mieszkanie na tej samej ulicy a także pomogli przy przeprowadzce.

W połowie marca siostra moja zachorowała ciężko na defteryt, tak więc mój szwagier nie został powołany do obrony Berlina. To było wielkie szczęście dla niego i dla nas. Tak więc został, do czasu wyzdrowienia żony, z małym oddziałem robotników przeznaczonych do prac porządkowo-remontowych. 09.05.1945 oddział ten został rozwiązany. Wszystko co zostało na terenie obozu zostało rozdzielone pośród robotników i ich rodzin. Chodziło przede wszystkim o żywność, suche jarzyny i konserwy. Resztę rozdzielono wśród okolicznych rolników. Te skromne zapasy później bardzo nam się przydały.

11.05.1945 przyszło zarządzenie, że wszyscy uchodźcy mają jak najszybciej opuścić tereny Czechosłowacji, albo zostaną umieszczeni w obozach karnych.

Od tego czasu zaczął się terror w stosunku do nas. Nie wolno nam było chodzić po chodnikach, tylko po ulicy. Musieliśmy nosić na ramieniu białe opaski. Myśmy nie mieli jakichkolwiek praw. Nieraz kierowaliśmy się z prośbami o pomoc do rosyjskich żołnierzy, i o dziwo niejednokrotnie nam jej oni udzielali.

Zaczęliśmy się przygotowywać do dalszej wędrówki. Załatwiliśmy sobie taki mały ręczny wózek by jakoś zabrać nasz skromny dobytek. Niestety, obok naszego domu przechodzili byli więźniowie obozu koncentracyjnego i nam go zabrali. Nie pomogły prośby i błagania. Musieliśmy znowu wyruszyć na poszukiwania jakiegoś wózka. Moja siostra poczuła się już wtedy lepiej, dzięki starannej opiece wiejskiego lekarza. Nic nie stało na przeszkodzie by wyruszyć w drogę powrotną do Ojczyzny, na Sląsk, do Zabrza.

W czasie tej podróży łączyły się w większe grupy rodziny, których celem było to same miasto. Poznać było tą ukrytą radość mimo strachu przed jutrem.

Większą część drogi szliśmy pieszo. Siostra popychała wózek dziecięcy z małą Baśką. Pod materacykiem były schowane wszystkie cenniejsze rzeczy rodzinne.

Ja z moim szwagrem pchaliśmy mały wózek ręczny. Na nim znajdował się nasz cały dobytek i zapasy żywności na tą daleką i długą drogę. Dzięki zapasom rozdanym w obozie można powiedzieć z początku podróży szło nam dobrze.

Dla mnie jednak zakończył się beztroski okres. Moim nowym zadaniem było zorganizowanie na postojach drewna do robienia ognia. To nie było łatwe i bezpieczne. Bez siekiery do porąbania większych kawałów, wszędzie było jeszcze pełno min. Ale ostrożnie i z cierpliwością wykonywałem moją pracę.

Dzięki temu mama mogła zawsze nam coś ciepłego dać do zjedzenia. Ciężej było z zaopatrzeniem w wodę. Czesi przepędzali nas, a nawet szczuli na nas dzieci psy, gdy prosiliśmy o wodę. Tak nas oni nienawidzili. Później jednak mieliśmy znowu trochę szczęścia i spotkaliśmy Sudeckich Niemów, którzy jeszcze tam żyli. Ich przepędzono trochę później. Oni przyjęli nas bardzo gościnnie. Dawali nam noclegi a także częstowali jedzeniem.

Nieraz natrafialiśmy na pociąg którym mogliśmy pojechać parę kilometrów. Jazda kończyła się najczęściej przed zniszczonym mostem. Gdy mieliśmy szczęście przesiadaliśmy się tylko na drugim brzegu i jechaliśmy dalej. Częściej jednak w dalszą drogę szliśmy pieszo.

Niejednokrotnie byliśmy kontrolowani przez Czechów. Z daleka byli trudni do rozpoznania. Z początku myśleliśmy zawsze że to nasi, ponieważ nosili różnorodne niemieckie mundury. Dopiero gdy byli bliżej, rozpoznawaliśmy ich po oznaczeniach na czapkach. Kiedy zauważyli kogoś bez białej opaski na ramieniu zawsze się na nim wyżywali, bijąc go bez opamiętania. Mojemu szwagrowi też się raz dostało. Przy następnej kontroli byliśmy już mądrzejsi. Ponieważ moja matka i siostra potrafiły po polsku mówić, rozmawiały z żołnierzami, a ja i Willi, mój szwagier, zajmowaliśmy się "reperaturą" wózka.

Tak udawało nam się zażegnać kłopotów.

W jednej z wiosek, gdzie mieszkali jeszcze Sudeccy Niemcy, postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę by nabrać sił. Sołtys wysłał nas do jednego z rolników by nas przenocował i ugościł. I choć czasy były już ciężkie w tym okresie dla nich, rolnik ten bez słowa nas ugościł. Za to jesteśmy im do dzisiaj wdzięczni.

Pewnej niedzieli w drodze do kościoła , dowiedzieliśmy się, że Czesi rozstrzelali sołtysa. Podobno znaleźli w jego stodole pistolet. Nikt w to nie wierzył, Czesi sami musieli podrzucić tę broń, żeby mieć pretekst do zlikwidowania-zabicia sołtysa. Następnego dnia wcześnie rano, załadowaliśmy wszystko na furmanki i chłopi zawieźli nas aż pod granicę. Podczas rozstania podziękowaliśmy bardzo serdecznie naszym dobroczyńcom , ale w ich oczach pojawił się już strach. Strach przed jutrem.

Na granicy podczas kontroli musieliśmy się "rozstać" z paroma rzeczami na rzecz kontrolerów ale mimo tego byliśmy bardzo szczęśliwi. Dotarliśmy nareszcie do Niemiec!!

Po niedługim marszu dotarliśmy do dworca kolejowego. I znowu się szczęście do nas uśmiechnęło! W krótkim czasie miał ruszyć pociąg towarowy do Drezna. I rzeczywiście, po niedługim czasie jechaliśmy już w kierunku Drezna. Tam dojechaliśmy późnym popołudniem. Dworzec jak i całe miasto było bardzo zniszczone. Ludzie w pobliżu dworca mieszkali w wagonach dla bydła. Oni nie mieli ani wody ani nic do jedzenia. To było przerażające! Ludziom z małymi dziećmi podarowaliśmy część naszych skromnych zapasów. Oni płakali ze szczęścia, dziękując nam z całego serca za tą małą pomoc.

Tylko dlatego, że do naszego pociągu doczepiono parę wagonów z ziarnem ostro strzeżonych przez ruskich żołnierzy, nasz pociąg ruszył dalej. Nasza podróż nie trwała jednak długo. Przerwa w podróży miała trwać do następnego dnia. Korzystając z okazji ruszyłem na poszukiwania jakiejś siekiery w zrujnowanych domach. Niestety nie miałem szczęścia, ale za to znalazłem parę słoików kompotu. Jak wyszedłem zza domu stanąłem przestraszony. Pociąg odjechał!! Ruszyłem szybko wzdłuż torów. Po paru kilometrach zobaczyłem mój pociąg, który stał na czerwonym świetle! Moja radość nie miała granic! Moja rodzina nawet nie zauważyła mego zniknięcia, takie przepełnione były wagony. Ale oczy zrobili jak ich poczęstowałem kompotem!

Po tej podroży i po długim pieszym marszu dotarliśmy do Zgorzelca. Tam dostaliśmy mieszkanie ale o zaopatrzenie w żywność musieliśmy się sami martwić. I tak dzień w dzień musieliśmy stać o 6 rano w kolejce po chleb, jak jakiś dowieźli. Ja dalej musiałem zaopatrywać nas w drewno. Siostra moja biegała po biurach starając się o pozwolenie wjazdu do Polski. Po paru dniach udało jej się to załatwić i nasza podróż ruszyła dalej. Dalej szliśmy pieszo, pchając wózki ale od czasu do czasu mieliśmy to szczęście podróżować pociągiem.

Jeśli przechodziliśmy przez wioski gdzie mieszkali ludzie, zawsze nam oni pomagali. Pozwalali się przespać w szopach, stodołach. Nieraz natrafialiśmy na ruskich żołnierzy którzy pędzili krowy na miejsca zbiórek. Pozwalali nam niekiedy doić je, gdyż ryczały z bólu przy pełnych wymionach. Dziwne wtedy było dla nas, że przed każdym stadem szedł żołnierz niosąc portret Stalina.

Mijane wioski nieraz były całkiem wyludnione. Ludzie którzy się tam już osiedlili, namawiali nas żebyśmy sobie jakiś dom wyszukali i zamieszkali.

My jednak stanowczo chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do domu. Do Zabrza!

I znowu los się do nas uśmiechnął. Wsiedliśmy do pociągu który jechał do Kędzierzyna. Wieczorem dotarliśmy tam.

Następnego ranka miał ruszyć pociąg do Zabrza. Na peronie nie mogliśmy zostać. Było bardzo niebezpiecznie. Wieczorem pojawiały się bandy złodziei i okradali ludzi. Musieliśmy więc szukać noclegu. Udało się to mojemu szwagrowi, spotkał znajomego u którego mogliśmy tę, jak nam się zdawało ostatnią, noc przespać na słomie.

Następnego ranka z opóźnieniem pojawił się tak oczekiwany pociąg. Ludzie wsiadali gdzie się dało. Na dachach, schodach, w oknach. Nie było miejsca by szpilkę wcisną! Ja znalazłem sobie miejsce z wózkiem dziecięcym, oczywiście bez dziecka, na platformie między wagonami. Moja rodzina wcisnęła się z drugim wózkiem do wagonu dla zwierząt. Gdy pociąg nareszcie ruszył, przejeżdżałem powoli obok zawiadowcy. Ten zrobił ogromne oczy gdy mnie zobaczył z tym dziecięcym wózkiem na platformie i natychmiast zatrzymał pociąg. Nie pomogły prośby i błagania, musiałem zejść zabierając ze sobą wózek. Moja siostra która to zajście zauważyła zdążyła jeszcze zawołać, że wróci po mnie, i pociąg ruszył. Mnie zabrał policjant który stał niedaleko na posterunek. Oczywiście nie przyszło mu do głowy na schodach mi pomóc przy wózku. I tak sam, schodek po schodku ciągnąłem ten nieszczęsny wózek. Jeszcze na nieszczęście zepsuło się kółko. Żebym mógł iść dalej musiałem je prowizorycznie szybko naprawić.

Jak się dalej potoczyły moje losy, tak niedaleko już domu, opowiem w następnej części

Rudolf Walke

Szukaj

Menu

Dobrze wiedzieć

Dobrze wiedzieć


Losowe zdjęcie

Dobrze wiedzieć