Dzielnice Zabrza
W czasach internetu i telefonów komórkowych trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu
żyło się zupełnie inaczej. O dzisiejszym standardzie komunikowania nikt nawet nie myślał, a małe "szklane okno na świat", telewizja,
miała dopiero nadejść. Inne problemy, inne wartości i chyba inni ludzie.
Pewnie za jakiś czas będziemy wspominali odchodzące pokolenia jako ciekawsze i lepsze...
Do naszej strony dotarł były mieszkaniec naszego miasta, który podzielił się wspomnieniami dotyczącymi Biskupic.
Właśnie w Biskupicach mieszkał i dorastał. Ta dzielnica, którą doskonale zna i pamięta, opisana została w bardzo ciekawy sposób...
Zachęcam do lektury!!!
Droga łącząca Zabrze z Bytomiem biegnie równolegle do rzeki Bytomki. O Bytomce trochę niepewnie mówi się "rzeka", bo płynąca w niej ciecz budzi wątpliwości swoim zapachem i kolorem. Ale jeszcze stosunkowo niedawno żyli ludzie, którzy widzieli w Bytomce żywe ryby.
Obok drogi, pomiędzy Zabrzem a Biskupicami, wznosiły się ogromne hałdy wypełniające powietrze swądem tlących się łupków. Jadąc tramwajem, wysoko na szczycie hałdy, można było zobaczyć wózki kopalniane wysypujące swoją zawartość na strome zbocza i krzątające się małe postacie zbieraczy węgla.
Droga brukowana dużą granitową kostką, nieprawdopodobnie śliską w zimie, tory tramwajowe i rzeka Bytomka biegły zgodnie obok siebie, mijając nadbrzeżne chaszcze i trawiaste pagórki zwane "Zaborskimi Górami", dziś pokryte gęstym lasem brzozowym. Nazwa ta zawsze śmieszyła moich rodziców, ale dla dzieci były to góry i już. W piaszczystych skarpach zrytych okopami znajdowaliśmy czasem pociski karabinowe, zgniecione łuski, a nawet niewypały.
Tu w latach pięćdziesiątych organizowano międzynarodowe zawody motocrossowe - wielkie wydarzenie dla całej smarkaterii, która pędziła na swoich rowerowych gratach straszliwie warczących i zawodzących, niczym silniki krosowych maszyn. Niestety, z biegiem lat teren zamieniono na wysypiska śmieci, potem zalesiono i, jeżeli się nie mylę, tak już zostało do dziś. Nieliczni pamiętają, że ta bujna zieleń rośnie na potężnych zwałach śmieci, szkła, plastiku, żużla i różnych odpadów komunalnych.
Na wzgórku zaczynały się Biskupice. Z prawej knajpa i trzy sklepy. Knajpa zawsze pełna dymu i smrodu piwa. Nic oryginalnego, ale tam właśnie pobiegłem pewnego wieczora przed maturą po dwa papierosy Sport, który to fakt zaliczam jako początek nałogu.
Nie pamiętam już, jak to się zaczęło. Pewnie ogłoszono w szkole zapisy do drużyny harcerskiej z perspektywą rychłego wyjazdu na wakacyjny obóz. Pamiętam tylko, że mama kompletowała mi wyprawkę, przerabiając kupiony mundurek, obrębiając chustę i przyszywając co tam należało. To mama zresztą później haftowała dla mnie na krążkach z kolorowego filcu symbole zdobytych sprawności. Póki co nie można było takiej galanterii kupić na przykład w Składnicy Harcerskiej.
Tata
nauczył wojskowego rolowania koca i przypinania go do tornistra i udzielił mnóstwo rad,
po których oczywiście - wraz z przekroczeniem progu - w mojej pamięci nie został ani ślad.
To trwało krótko. W roku 1957 nieco w kraju popuściło i zaczęło odrastać harcerstwo w swojej
pioniersko-romantycznej postaci. Wprawdzie szybko osiodłano ten nurt, ale póki co wychynęli
starzy harcerze, wróciła symbolika: lilijki, krzyże, mundury, piosenki, sprawności i w ogóle -
TRADYCJA! Dobry wypróbowany Baden- Powellowski skauting, w pięknej, pachnącej lasem i dymem z
ogniska odmianie. Co za ulga po pionierskich czerwonych chustach i modelowym Arteku i Podgrodziu.
Patrzyło się na oznaki wysokiego wtajemniczenia: lilijki
pozłacane, wieńce, podkładki, sznury. No a rękawy mundurów pokryte rzędami kolorowych kółeczek -
symboli sprawności! Patrzyliśmy z zachwytem, podziwem i zazdrością, wierząc cichutko, że uda się
też coś z tego osiągnąć.
Ta radość i duma z "Trzech Piór"! Zachwyt kajtków patrzących na starszego druha w mundurze
przyozdobionym naszywkowo-plakietkowymi cudami zapierał dech w piersi. Droga do stopni
harcerskich wydawała się trudna, ale jedyna i wspaniała.